Któż nie
pamięta tej cudownej opowieści pani Telimeny o karze, która
spotkała winnych zgładzenia jej ukochanego bonończyka. Charty,
które go zagryzły, „poszły na powrozy”, a ich właściciel,
skromny urzędnik, „na cztery tygodnie do kozy”. Dobór psów nie
był oczywiście przypadkowy: już Kluk nazywa w r. 1779
bonończyka „małym pieskiem, z którym damy się pieszczą”. Chart
zaś był na polowaniach wręcz niezbędny jako pies, który umiał
dopaść zwierzyny, a nawet ją rozszarpać, jeśli mu w porę
zająca z pyska nie wydarto. Wiele mu w imię tego przebaczano,
co odnotowało przysłowie: „Chartom często przebaczą, to za co
kundla knutują”. Bonończyk był natomiast pieskiem pokojowym
(„bonończyk w izbie, a kundel do psiarni, szpilka w pułtynku,
widły w masztarni miejsce swe mają”).
Tym razem
jednak sprawa skończyła się dla chartów tragicznie. Puenta
opowieści o ich losie polega, jak wiadomo, na tym, iż śledztwo
poprowadził sam wielki łowczy carskiego dworu, Kiryło
Gawrylicz Kozodusin, który małego pieska swej znajomej uznał
za samicę jelenia:
Jak śmiesz, krzyknął Kiryło
piorunowym głosem,
Szczuć wiosną łanię kotną tuż pod
carskim nosem?
Czynownik daremnie się zaklinał, że
zwierzę było psem, nie zaś jeleniem. Również bowiem i
sprowadzony na miejsce „przestępstwa” policmajster wziął
stronę „carskiego jegermajstra”, uznając Kozodusina za
lepszego eksperta od skromnego urzędnika. Wysokiej rangi
policjant
Bardzo się nad zuchwalstwem czynownika
zdumiał
I odwiódłszy na stronę, po bratersku radził,
By
przyznał się do winy i tym grzech swój zgładził.
W
zamian za to wielki łowczy obiecał mu złagodzenie
kary.
Opowieść tę łatwo dałoby się rozbudować w zabawną
jednoaktówkę. Racje miał Tadeusz Boy-Żeleński pisząc o autorze
„Pana Tadeusza”: „Cóż za wspaniały komediopisarz tkwił w tym
Litwinie! (...) Każde słowo nieomylne, każde arcydziełem
dowcipu. A ta lekkość! To Flers puszcz litewskich!”.
Rozbudował to spostrzeżenie Kazimierz Wyka, dając całemu
rozdziałowi swego studium o „Panu Tadeuszu” tytuł: „Flers
puszcz litewskich, czyli teatra w zaścianku”. Wyka wskazywał
na wiele fragmentów poematu łatwo nadających się do
przeniesienia na scenę. Trójkąt Telimena, Tadeusz i Hrabia to
„czysta, niewątpliwa komedia”.
HUMOR I GROZA
Współczesny
czytelnik nie bardzo sobie zdaje sprawę z zuchwałości pomysłu
Wielkiego Poety, który w żartobliwy sposób ośmielił się
przedstawić tak groźną i ponurą postać, jaką był przecież
policmajster. Wypada przeto zalecić lekturę opinii naszej
prawicowej prasy o okupacyjnych nowelkach-humoreskach Jerzego
Andrzejewskiego („Kukułka” czy „Paszportowa żona”), w których
ostatnio doczytano się wręcz obrazy honoru żołnierzy Armii
Krajowej. W opowieści Mickiewicza do zabawy przyłącza się sam
cesarz, który śmiał się z kłopotów czynownika i kary, jaka go
spotkała.
Anegdota Telimeny, pisze Konrad Górski w
komentarzu do kolejnego wydania „Pana Tadeusza”, jest, wbrew
intencjom narratorki, „straszliwą satyrą na carski reżim, a
szczytem wszystkiego zakończenie: wesołość cesarza na
wiadomość o podobnym nadużyciu władzy”. W imaginacyjnym
życiorysie, jaki Telimenie ułożył Stanisław Tarnowski, miała
być ona wdową po rosyjskim generale, raczej niebogatym. Po
jego śmierci musiała utrzymywać się z wdowiej pensji: „Jak jej
przeszło te kilka lat w Petersburgu? Czy nie miała zażyłości z
dworskimi figurami (choć nie ze dworem), czy piesek otrzymany
w podarunku od księcia Sukina, czy ta dacza, na której
mieszkała, czułość, z jaką mówi o Petersburgu, czy to wszystko
nie kryje jakichś wspomnień?” – zapytywał
Tarnowski.
Górski mimo woli łagodził ostrość tej
satyry, tłumacząc w przypisie, iż zwrot „charty poszły na
powrozy” znaczy, że odtąd trzymano je na uwięzi. Do poglądu
tego przychylał się inny wybitny mickiewiczolog, Stanisław
Pigoń, tłumacząc czytelnikowi, że pieski kazano trzymać na
uwięzi, „czego się nigdy z chartami nie robi”. Ulegając
niejako obu tym autorytetom Julian Krzyżanowski poszedł
początkowo w komentarzu na kompromis, tłumacząc, iż psy
„poszły na uwięź (a może nawet i do oprawcy)”. Dopiero później
zmieni zdanie przypominając, na podstawie bogatego materiału z
zakresu paremiografii, iż psy wieszano na gałęzi, często w
towarzystwie przestępców, dla ich większego pohańbienia.
Zwierzętom nakładano na głowę pętlę, sznur „przywiązano do
nagiętej ku ziemi dorodnej gałęzi. A następnie ją puszczano”.
Stąd wzięło się znane do dziś dzień przysłowie „Wieszać na
kimś psy”.
Jak wiadomo, większość bohaterów „Pana Tadeusza”
nie ma nazwiska, lecz występuje jedynie pod tytułem urzędu,
który pełni. W takim też charakterze pojawia się policmajster
w opowiadaniu Telimeny (notabene znamy tylko jej imię). Ale
już wielki łowczy oraz ofiarodawca bonończyka występują pod
nazwiskiem znaczeniowym. Był to sposób stale stosowany przez
Fredrę, żeby przypomnieć choćby rejenta Milczka czy cześnika
Raptusiewicza. Kozodusin jest takim właśnie nazwiskiem,
rzekomo rosyjskim, utworzonym od czasownika dusić. Stąd w
przekładach „Pana Tadeusza” na francuski bywa ono również
tłumaczone znaczeniowo. Kozodusin to Kaprassassine (od
assassiner – zabijać, mordować). Natomiast tłumaczenia na
języki słowiańskie (rosyjski, białoruski, ukraiński), a nawet
na angielski i niemiecki zachowują Mickiewiczowską pisownię
tego nazwiska.
SPRAWA GENERAŁOWEJ
SOWIŃSKIEJ
Podobna do opowiadanej przez Telimenę
historia przydarzyła się i wdowie po Józefie Sowińskim.
Początkowo nic nie wskazywało, iż bohaterski obrońca Woli
wejdzie do panteonu narodowego i okaże się „polskim
Leonidasem”. Wręcz przeciwnie, wszystko przemawiało za tym, iż
trafi na „pomnik hańby”, jaki Mikołaj I kazał wystawić tym
polskim wyższym dowódcom, którzy nie chcieli się w noc
listopadową przyłączyć do powstania. Pułkownika Sowińskiego
zastała ona na stanowisku komendanta szkoły aplikacyjnej,
której bramy wieczorem 29 listopada polecił zamknąć, aby w ten
sposób uniemożliwić swym podkomendnym przyłączenie się do
„ruchawki ulicznej”, za jaką początkowo uznał był powstanie.
Mimo to kilku z nich udało się wymknąć oknem. Rankiem 30
listopada bramy szkoły wyważył tłum złożony głównie z
podchorążych, z Piotrem Wysockim na czele. Im także Sowiński
mówił o bezsensie buntu, w odpowiedzi na co jeden z przybyłych
chciał go pchnąć bagnetem. Na szczęście komendanta zasłonił
któryś z podchorążych, wołając: „Co robisz? To
kaleka”.
Bohaterska śmierć Sowińskiego wzbudziła podziw u
jego przeciwników, w których imieniu generał Paweł Korff pisał
8 września 183l r. do wdowy po nim: „mąż Pani jak
najwaleczniej padł, przebity bagnetem, broniąc posterunku
honorowego, który mu powierzono – redutę na Woli”. I dalej, że
„zabrał do grobu szacunek najrzetelniejszy nawet swoich
przeciwników”. W podobnych słowach donosiła o jego śmierci
wychodząca w Petersburgu „Siewiernaja Pczeła”, uchodząca
notabene za jedno z najbardziej polakożerczych pism. Czytamy
tam, iż rysy Sowińskiego „tchnęły odwagą i bohaterstwem”, a
rosyjscy żołnierze przechodząc obok jego trupa „nie mogli się
wstrzymać od uczucia szacunku i podziwu”. I choć szańce na
Woli nie doczekały się takiego rozgłosu jak reduta Ordona, to
jednak o śmierci generała pisali nie tylko poeci
skromniejszego lotu, ale i sam Juliusz Słowacki.
Wielkie
musiało być zdziwienie Sowińskiej, kiedy w dwa lata po śmierci
męża dowiedziała się z gazet, iż car Mikołaj I wziął
wspaniałomyślnie na wychowanie dwóch jego synów. Państwo
Sowińscy nie mieli przecież potomstwa. I tu właśnie zaczynają
się analogie z opowieścią Telimeny. Podobnie bowiem jak wielki
łowczy dworu oraz policmajster nie mogli oprzeć się
zdziwieniu, iż skromny czynownik śmie kwestionować prawdziwość
ich słów, tak i władze carskie były szczerze oburzone
sprostowaniami, jakie pani Sowińska próbowała umieścić zrazu w
gazetach Królestwa Polskiego, a następnie w prasie
zagranicznej.
Nie tylko tym jednak, ale i działalnością
filantropijną Sowińska naraziła się była rosyjskim
dygnitarzom. Już w miesiąc po wybuchu powstania założyła ona,
wraz z czterema innymi paniami, Związek Dobroczynności
Patriotycznej, zajmujący się działalnością charytatywną na
rzecz rannych jego uczestników oraz rodzin tych, którzy
polegli. Był on wzorowany na analogicznych stowarzyszeniach
kobiecych, jakie powstawały w Prusach w okresie wojen
napoleońskich. Zaważyły tu niewątpliwie ścisłe związki
Sowińskiej z Niemcami.
Urodzona 10 stycznia 1776 roku
w rodzinie kalwińskiej, była córką pracownika mennicy
warszawskiej Jerzego Antoniego Schrödera oraz Małgorzaty z
Bregencerów. Pierwszym mężem Katarzyny Antoniny został zaś
urzędnik okupacyjnej administracji pruskiej, Karl Gottlieb
Jonas, zmarły w roku 1808. W lipcu roku 1815 zawarła ślub
cywilny z majorem artylerii Józefem Longinem Sowińskim.
Po
jego bohaterskiej śmierci w obronie Woli oraz wyjeździe
Hoffmanowej na emigrację Sowińska objęła kierownictwo Związku,
który zbierał pieniądze na zasiłki dla opuszczających szpitale
rannych powstańców, ich dzieci i wdów, a także ułatwiał
uczestnikom niedawnej wojny polsko-rosyjskiej potajemne
wyjazdy za granicę. Związek działał częściowo jawnie. Na
skutek donosu rezydenta rosyjskiego w Wolnym Mieście Krakowie
Stanisława Zarzeckiego w sierpniu 1832 r. wszczęto przeciwko
Towarzystwu śledztwo. W jego toku ustalono, iż Sowińska „jako
przewodnicząca towarzystwa warszawskich patriotów zbierała
składki dla wojskowych buntowniczej armii i brała udział w ich
rozdawaniu”. Dalsza działalność Związku została zakazana, a
całą jego dokumentację 7 września kazano przekazać władzom.
Poinformowany o wszystkim car Mikołaj I polecił, w przypadku
kontynuacji tej działalności, osądzić Sowińską oraz jej
najbliższych współpracowników według przepisów prawa
polowo-wojennego. Do tego jednak nie doszło i wdowy po
generale nie osadzono w więzieniu. Nastąpiło to znacznie
później, m.in. na skutek poczynań samej
Sowińskiej.
NIEISTNIEJĄCY SYNOWIE
W roku
1833 dowiedziała się z gazet, iż podczas jednego z przyjęć na
petersburskim dworze Mikołaj I przedstawił gościom dwóch
młodzieńców jako rzekomych synów Sowińskiego, których
wspaniałomyślnie wziął na wychowanie. Nie dowiemy się nigdy,
czy car został wprowadzony w błąd, czy też świadomie wziął
udział w tej mistyfikacji. To ostatnie przypuszczenie wysuwa
Czesław Kłak, twierdząc, iż władze chciały w ten sposób
stworzyć „dymną zasłonę”, mającą zakryć zbrodnię, jaką było
zabicie starca i kaleki. „A że ten gest był kłamstwem, cóż
stąd? Nie pierwszym i nie ostatnim w historii”. Hipoteza ta
budzi wszakże poważne wątpliwości: Sowiński zginął bowiem w
otwartej walce, a przed śmiercią zabił paru atakujących go
żołnierzy. Nie było więc potrzeby stwarzania żadnej „dymnej
zasłony”. Wiele natomiast przemawia za tym, iż Mikołaj I
został źle poinformowany przez swoich urzędników. Osieroconych
synów tych generałów, którzy polegli w noc listopadową,
lokował w wyższych uczelniach wojskowych. Do ich grona
dołączono rzekomych potomków Sowińskiego, co miało świadczyć o
wspaniałomyślności i wielkoduszności zwycięskiego
monarchy.
Raz wprowadzonego w błąd cesarza nie można było z
niego wyprowadzać. Znakomicie to ujął Jurij Tynianow w
opowieści o podporuczniku Kiże. Jej tytułowy bohater rodzi się
na skutek pomyłki kopisty, który nieuważnie przepisał rozkaz
dzienny. Ponieważ jednak został on przekazany cesarzowi,
mityczny Kiże uzyskuje byt realnej postaci. Paweł I wyznaczył
go do pełnienia warty, a następnie za drobne przestępstwo
skazał na chłostę i zesłanie na Sybir. Ułaskawiony, doczekał
się awansu na pułkownika i ożenił z frejliną dworu. Kiże zmarł
w randze generała.
Mechanizm takiego postępowania rozumiał
wybornie Astolphe de Custine, który odwiedził Rosję w sześć
lat po „sprawie Sowińskiej”. W jego relacjach stamtąd czytamy
bowiem: „Despotyzm rosyjski nie tylko ma za nic idee i
uczucia, lecz również zmienia fakty, walczy z oczywistą prawdą
i zwycięża w tej walce, prawda oczywista bowiem, podobnie jak
sprawiedliwość, jeśli przeszkadzają w czymś władzy, nie
znajdują w państwie cara obrońcy”. Następnie Custine pisze
tak, jak gdyby znał perypetie pani Sowińskiej: w Rosji władza
najwyższa „powołuje do życia nie istniejących krewnych,
postępuje z rodzinami tak jak ogrodnik z drzewami, okrzesując
je z gałęzi, karczując lub szczepiąc na nich cokolwiek mu się
spodoba”. Car posiada tam władzę potężniejszą od władzy Boga,
albowiem ten jest Panem przyszłości, „gdy tymczasem cesarz
przekształca przeszłość. Prawo nie działa wstecz, ale kaprys
despoty działa”. Tak więc znane powiedzenie Samuela Butlera,
iż historycy bywają potężniejsi od Boga, ponieważ nawet on nie
jest w stanie zmienić przeszłości, zaistniało już dość
wcześnie.
Nie rozumiała tego zupełnie Sowińska, obrażona z
jednej strony w swych uczuciach wdowy-patriotki, z drugiej zaś
znająca tradycje pruskiej praworządności. Pojmowali to
natomiast doskonale carscy dygnitarze, do których zwracała się
z prośbą o sprostowanie. Daremnie próbowała je zamieścić w
którejś z gazet wychodzących na terenie Królestwa Polskiego:
wszystkie odmawiały publikacji z obawy przed represjami
cenzury i – policji. Opornie szła sprawa druku sprostowania w
którejś z zagranicznych gazet; ostatecznie opublikowała je
jakaś wychodząca w Hamburgu.
KARA DLA ZUCHWAŁEJ
WDOWY
Natalia Kicka wspomina, iż kiedy Sowińska
została uwięziona, zwróciła się z prośbą o protekcję do Piotra
Eliaszewicza, urzędnika cieszącego się szczególnym zaufaniem
Paskiewicza i dyrektora jego kancelarii. Eliaszewicz (1796 –
zm. ok. 1860) był gorliwym katolikiem, mimo to podejrzewano go
o donosicielstwo, a także uchodził za „przyjaciela” ciotki
Natalii, Teresy Kickiej, słynącej z urody. Powszechnie było
wiadomo, iż przez Eliaszewicza można było przekupywać samego
Paskiewicza, „uzyskiwać posady, i wyjednywać łagodzenie kar
ciężkich”. Piotr „niesłychanie się zuchwalstwem” Sowińskiej
zdumiał. „Jakże Pani [tj. Kicka] może twierdzić, że niewinna?
Cesarz kazał w gazetach ogłosić, że bierze na opiekę dwóch
osierociałych po śmierci jenerała Sowińskiego jego synów, a ta
nieroztropna kobieta w gazetach zagranicznych zaprzecza
dobremu sercu cesarza i występuje z pretensją jako nigdy
jenerał Sowiński dzieci nie miał”.
Podobna miała być
reakcja samego Paskiewicza. Dowiadujemy się o niej z
wychodzącej w Paryżu „Kroniki Emigracji Polskiej”, która 14
maja 1834 r. zamieściła następującą wiadomość z Warszawy:
„Dawniej jeszcze ogłosiły dzienniki, że Mikołaj bawił się razu
jednego na dworze swoim z dwoma małymi synami, pozostałymi po
jenerale Sowińskm. Wywodzono stąd dobroć Cara i chciano tym
przykładem usprawiedliwić uprowadzanie sierot polskich. Pani
Sowińska, dowiedziawszy się o tej dobroci Cara dla jej synów,
których nie miała, zdziwiona, że urzędownie ogłoszona jest za
matkę, i w obawie, ażeby logika moskiewska nie wyrozumowała
stąd jakiego prawa tych dzieci do jej majątku, udaje się do
Paszkiewicza, zapewnia, że jest bezdzietna i że dwaj chłopcy,
o których donosiły rosyjskie gazety, nie są jej synami.
Paszkiewicz odpowiedział jej na to: »Car chce, żeby Pani miała
dzieci i kazał, aby chłopcy, o których donoszono, byli synami
Pani«”. W nieco innej wersji podawał to „Czas” w sprawozdaniu
z pogrzebu Sowińskiej. Paskiewicz miał tupnąć nogą i
wykrzyknąć: „Car tak chce! Musisz mieć syna!” (w relacji
„Czasu” Sowińskiej przydano tylko jednego potomka).
To
musiało „przekonać” Sowińską. W obawie, iż władze carskie
przekażą rzekomym potomkom generała pozostawiony przez niego
mająteczek Wyględów koło Warszawy (gmina Pruszków, parafia
Służewo) „rozparcelowała go za niski czynsz wśród chłopów”.
Niezręcznie było wszakże osadzać ją w więzieniu za same tylko
starania o ujawnienie prawdy na temat braku potomstwa.
Wykorzystano przeto inny pretekst, jakim było utrzymywanie
przez Sowińską korespondencji z zagranicą. Pod tym właśnie
zarzutem komisja śledcza chciała ją pierwotnie zesłać „na
zamieszkanie” w Kutnie (decyzja z sierpnia r. 1834), gdzie
Sowińska miała pozostawać pod nadzorem policyjnym. Ostatecznie
jednak w rok później (lipiec roku 1835) została
aresztowana.
Po interwencji Kickiej, uczynionej za
pośrednictwem wspomnianego już Eliasiewicza, Sowińską
przeniesiono z warszawskiego więzienia o dość surowym reżimie
do klasztoru karmelitanek w Lublinie, a następnie (2 sierpnia
tego roku) internowano w klasztorze benedyktynek w Łomży.
„Mniszki, uczciwe lecz nieokrzesane, prawie wszystkie z gminu
pochodzące, jak mogły, starały się pani Sowińskiej to
więzienne zamknięcie osładzać, lecz nie były odpowiednim dla
niej towarzystwem. Mniszki – pisze Kicka – jako katoliczki,
regule duchowej podległe, a ona żarliwa kalwinka, zaledwie
słów kilka mogły zamienić czasami”. Czytała więc książki,
dostarczane jej obficie przez Kicką, ale wilgotna cela
nabawiła Sowińską ciężkiego reumatyzmu. Nie zmuszano jej chyba
do udziału w praktykach religijnych. Dzięki zabiegom Kickiej,
czynionym u Paskiewicza, została 25 listopada 1837 roku
zwolniona. Tak więc próba zakwestionowania oczywistej
nieprawdy, jaka padła z ust Zwierzchności, tylko
Mickiewiczowskiego czynownika kosztowała cztery tygodnie
„kozy”. Sowińska musiała w niej odsiedzieć aż 28
miesięcy.
Po powrocie do Warszawy zajęła się wspieraniem
więźniów i zesłańców politycznych. Jej dom stał się miejscem
spotkań dawnych uczniów i podkomendnych męża. Jeden z nich,
Józef Jaszowski, zapisał, iż przyjmowała we czwartki grono
swych wielbicieli i wielbicielek, którzy nie odmawiali sobie
przy tej okazji gry w wista. Zmarła na ulicy, kiedy udzielała
wsparcia jakiejś ubogiej kobiecie.
Pogrzeb Sowińskiej,
który zgromadził kilkanaście tysięcy uczestników, został
zorganizowany jako świadoma manifestacja polityczna. Zajęli
się tym dawni sybiracy oraz uczestnicy niepodległościowej
konspiracji. Bezpośrednimi zaś wykonawcami byli uczniowie
Szkoły Sztuk Pięknych, którzy ponieśli trumnę z ulicy
Królewskiej na cmentarz kalwiński. Kiedy pastor w mowie
pogrzebowej nazwał Sowińską wdową po „pułkowniku” (władze
rosyjskie nie uznawały, jak wiadomo, nominacji z okresu
powstania) z tłumu zaczęto krzyczeć: „nie po pułkowniku, ale
po jenerale”. Przybranie trumny rozszarpano jako relikwie
narodowe, po czym młodzież udała się na Wolę, gdzie poległ
Sowiński. Przy okazji poturbowano dwóch dozorców prawosławnego
cmentarza, gdzie byli pochowani żołnierze rosyjscy, polegli
podczas szturmu Warszawy. Podobne manifestacje, choć na
znacznie mniejszą skalę, odbyły się nieco później w
Piotrkowie.
*
Jak wynika z powyższego
zestawienia fikcji literackiej z tragicznymi doświadczeniami
generałowej Sowińskiej, anegdota Telimeny zawierała pewną dozę
prawdopodobieństwa. Wola zwierzchności była w Rosji święcie
respektowana, zwłaszcza kiedy wyrażał ją sam car. Autor
opowieści o smutnych losach chartów sam przecież pisał, iż
jenerał, który popadnie w niełaskę drży, blednie, słabnie,
często nawet... zdechnie. Na czysto humorystyczną nowelę
przerobił ten motyw Czechow, każąc w opowiadaniu „Śmierć
urzędnika” umrzeć skromnemu czynownikowi, który kichnął
niechcący na wysokiego dygnitarza. Zirytowana ciągłymi
przeprosinami ekscelencja nakrzyczała na urzędnika, a ten,
kiedy wrócił do domu, „położył się w galowym mundurze na
kanapie i... zmarł”.
Historia lubi się powtarzać. Wszystkim
znane jest powiedzenie Stalina, że Majakowski był i pozostanie
największym poetą radzieckim. Zdumienie budzi w pierwszej
chwili druga część zdania: skąd wódz narodu wiedział, że nie
znajdzie się kiedyś lepszy poeta i dramatopisarz od autora
„Łaźni”. Ale tylko w pierwszej chwili, albowiem skoro Stalin
tak uważał, to jest rzeczą jasną, że w przyszłości nikt nie
odważy się prześcignąć Majakowskiego. I powtórzmy raz jeszcze:
biada temu, kto by miał inny pogląd na ranking poetów. Stąd
też w Związku Radzieckim starano się wyciszyć wszelkie
wzmianki o aferze Watergate: zdanie, iż rząd założył
nielegalny podsłuch w kwaterze opozycji, brzmiało tam
bezsensownie. Opozycja nie może mieć własnej, jawnej kwatery,
a wszystko, co czyni rząd, jest z natury dozwolone i legalne.
Rosyjskim dygnitarzom Sowińska, korygująca wypowiedzi cara,
musiała się wydać kimś pozostającym na granicy obłędu.
Zdumiewali się nim równie mocno, co policmajster nad
zuchwalstwem urzędnika negującego opinię wielkiego
łowczego.