powrót
artykuł z "Tygodnika Powszechnego" 12.5.2002

Car, Telimena i „synowie” Józefa Sowińskiego


Janusz Tazbir


Wola zwierzchności była w Rosji święcie respektowana. Rosyjskim dygnitarzom wdowa po generale Sowińskim, korygująca wypowiedzi cara, musiała się wydać kimś pozostającym na granicy obłędu. Zdumiewali się nim równie mocno, co policmajster zuchwalstwem urzędnika negującego opinię wielkiego łowczego w znanej anegdocie z „Pana Tadeusza”.

Któż nie pamięta tej cudownej opowieści pani Telimeny o karze, która spotkała winnych zgładzenia jej ukochanego bonończyka. Charty, które go zagryzły, „poszły na powrozy”, a ich właściciel, skromny urzędnik, „na cztery tygodnie do kozy”. Dobór psów nie był oczywiście przypadkowy: już Kluk nazywa w r. 1779 bonończyka „małym pieskiem, z którym damy się pieszczą”. Chart zaś był na polowaniach wręcz niezbędny jako pies, który umiał dopaść zwierzyny, a nawet ją rozszarpać, jeśli mu w porę zająca z pyska nie wydarto. Wiele mu w imię tego przebaczano, co odnotowało przysłowie: „Chartom często przebaczą, to za co kundla knutują”. Bonończyk był natomiast pieskiem pokojowym („bonończyk w izbie, a kundel do psiarni, szpilka w pułtynku, widły w masztarni miejsce swe mają”). 
Tym razem jednak sprawa skończyła się dla chartów tragicznie. Puenta opowieści o ich losie polega, jak wiadomo, na tym, iż śledztwo poprowadził sam wielki łowczy carskiego dworu, Kiryło Gawrylicz Kozodusin, który małego pieska swej znajomej uznał za samicę jelenia:

Jak śmiesz, krzyknął Kiryło piorunowym głosem,
Szczuć wiosną łanię kotną tuż pod carskim nosem?


Czynownik daremnie się zaklinał, że zwierzę było psem, nie zaś jeleniem. Również bowiem i sprowadzony na miejsce „przestępstwa” policmajster wziął stronę „carskiego jegermajstra”, uznając Kozodusina za lepszego eksperta od skromnego urzędnika. Wysokiej rangi policjant

Bardzo się nad zuchwalstwem czynownika zdumiał
I odwiódłszy na stronę, po bratersku radził,
By przyznał się do winy i tym grzech swój zgładził.


W zamian za to wielki łowczy obiecał mu złagodzenie kary.
Opowieść tę łatwo dałoby się rozbudować w zabawną jednoaktówkę. Racje miał Tadeusz Boy-Żeleński pisząc o autorze „Pana Tadeusza”: „Cóż za wspaniały komediopisarz tkwił w tym Litwinie! (...) Każde słowo nieomylne, każde arcydziełem dowcipu. A ta lekkość! To Flers puszcz litewskich!”. Rozbudował to spostrzeżenie Kazimierz Wyka, dając całemu rozdziałowi swego studium o „Panu Tadeuszu” tytuł: „Flers puszcz litewskich, czyli teatra w zaścianku”. Wyka wskazywał na wiele fragmentów poematu łatwo nadających się do przeniesienia na scenę. Trójkąt Telimena, Tadeusz i Hrabia to „czysta, niewątpliwa komedia”.

HUMOR I GROZA

Współczesny czytelnik nie bardzo sobie zdaje sprawę z zuchwałości pomysłu Wielkiego Poety, który w żartobliwy sposób ośmielił się przedstawić tak groźną i ponurą postać, jaką był przecież policmajster. Wypada przeto zalecić lekturę opinii naszej prawicowej prasy o okupacyjnych nowelkach-humoreskach Jerzego Andrzejewskiego („Kukułka” czy „Paszportowa żona”), w których ostatnio doczytano się wręcz obrazy honoru żołnierzy Armii Krajowej. W opowieści Mickiewicza do zabawy przyłącza się sam cesarz, który śmiał się z kłopotów czynownika i kary, jaka go spotkała.
Anegdota Telimeny, pisze Konrad Górski w komentarzu do kolejnego wydania „Pana Tadeusza”, jest, wbrew intencjom narratorki, „straszliwą satyrą na carski reżim, a szczytem wszystkiego zakończenie: wesołość cesarza na wiadomość o podobnym nadużyciu władzy”. W imaginacyjnym życiorysie, jaki Telimenie ułożył Stanisław Tarnowski, miała być ona wdową po rosyjskim generale, raczej niebogatym. Po jego śmierci musiała utrzymywać się z wdowiej pensji: „Jak jej przeszło te kilka lat w Petersburgu? Czy nie miała zażyłości z dworskimi figurami (choć nie ze dworem), czy piesek otrzymany w podarunku od księcia Sukina, czy ta dacza, na której mieszkała, czułość, z jaką mówi o Petersburgu, czy to wszystko nie kryje jakichś wspomnień?” – zapytywał Tarnowski. 
Górski mimo woli łagodził ostrość tej satyry, tłumacząc w przypisie, iż zwrot „charty poszły na powrozy” znaczy, że odtąd trzymano je na uwięzi. Do poglądu tego przychylał się inny wybitny mickiewiczolog, Stanisław Pigoń, tłumacząc czytelnikowi, że pieski kazano trzymać na uwięzi, „czego się nigdy z chartami nie robi”. Ulegając niejako obu tym autorytetom Julian Krzyżanowski poszedł początkowo w komentarzu na kompromis, tłumacząc, iż psy „poszły na uwięź (a może nawet i do oprawcy)”. Dopiero później zmieni zdanie przypominając, na podstawie bogatego materiału z zakresu paremiografii, iż psy wieszano na gałęzi, często w towarzystwie przestępców, dla ich większego pohańbienia. Zwierzętom nakładano na głowę pętlę, sznur „przywiązano do nagiętej ku ziemi dorodnej gałęzi. A następnie ją puszczano”. Stąd wzięło się znane do dziś dzień przysłowie „Wieszać na kimś psy”.
Jak wiadomo, większość bohaterów „Pana Tadeusza” nie ma nazwiska, lecz występuje jedynie pod tytułem urzędu, który pełni. W takim też charakterze pojawia się policmajster w opowiadaniu Telimeny (notabene znamy tylko jej imię). Ale już wielki łowczy oraz ofiarodawca bonończyka występują pod nazwiskiem znaczeniowym. Był to sposób stale stosowany przez Fredrę, żeby przypomnieć choćby rejenta Milczka czy cześnika Raptusiewicza. Kozodusin jest takim właśnie nazwiskiem, rzekomo rosyjskim, utworzonym od czasownika dusić. Stąd w przekładach „Pana Tadeusza” na francuski bywa ono również tłumaczone znaczeniowo. Kozodusin to Kaprassassine (od assassiner – zabijać, mordować). Natomiast tłumaczenia na języki słowiańskie (rosyjski, białoruski, ukraiński), a nawet na angielski i niemiecki zachowują Mickiewiczowską pisownię tego nazwiska.

SPRAWA GENERAŁOWEJ SOWIŃSKIEJ

Podobna do opowiadanej przez Telimenę historia przydarzyła się i wdowie po Józefie Sowińskim. Początkowo nic nie wskazywało, iż bohaterski obrońca Woli wejdzie do panteonu narodowego i okaże się „polskim Leonidasem”. Wręcz przeciwnie, wszystko przemawiało za tym, iż trafi na „pomnik hańby”, jaki Mikołaj I kazał wystawić tym polskim wyższym dowódcom, którzy nie chcieli się w noc listopadową przyłączyć do powstania. Pułkownika Sowińskiego zastała ona na stanowisku komendanta szkoły aplikacyjnej, której bramy wieczorem 29 listopada polecił zamknąć, aby w ten sposób uniemożliwić swym podkomendnym przyłączenie się do „ruchawki ulicznej”, za jaką początkowo uznał był powstanie. Mimo to kilku z nich udało się wymknąć oknem. Rankiem 30 listopada bramy szkoły wyważył tłum złożony głównie z podchorążych, z Piotrem Wysockim na czele. Im także Sowiński mówił o bezsensie buntu, w odpowiedzi na co jeden z przybyłych chciał go pchnąć bagnetem. Na szczęście komendanta zasłonił któryś z podchorążych, wołając: „Co robisz? To kaleka”.
Bohaterska śmierć Sowińskiego wzbudziła podziw u jego przeciwników, w których imieniu generał Paweł Korff pisał 8 września 183l r. do wdowy po nim: „mąż Pani jak najwaleczniej padł, przebity bagnetem, broniąc posterunku honorowego, który mu powierzono – redutę na Woli”. I dalej, że „zabrał do grobu szacunek najrzetelniejszy nawet swoich przeciwników”. W podobnych słowach donosiła o jego śmierci wychodząca w Petersburgu „Siewiernaja Pczeła”, uchodząca notabene za jedno z najbardziej polakożerczych pism. Czytamy tam, iż rysy Sowińskiego „tchnęły odwagą i bohaterstwem”, a rosyjscy żołnierze przechodząc obok jego trupa „nie mogli się wstrzymać od uczucia szacunku i podziwu”. I choć szańce na Woli nie doczekały się takiego rozgłosu jak reduta Ordona, to jednak o śmierci generała pisali nie tylko poeci skromniejszego lotu, ale i sam Juliusz Słowacki.
Wielkie musiało być zdziwienie Sowińskiej, kiedy w dwa lata po śmierci męża dowiedziała się z gazet, iż car Mikołaj I wziął wspaniałomyślnie na wychowanie dwóch jego synów. Państwo Sowińscy nie mieli przecież potomstwa. I tu właśnie zaczynają się analogie z opowieścią Telimeny. Podobnie bowiem jak wielki łowczy dworu oraz policmajster nie mogli oprzeć się zdziwieniu, iż skromny czynownik śmie kwestionować prawdziwość ich słów, tak i władze carskie były szczerze oburzone sprostowaniami, jakie pani Sowińska próbowała umieścić zrazu w gazetach Królestwa Polskiego, a następnie w prasie zagranicznej.
Nie tylko tym jednak, ale i działalnością filantropijną Sowińska naraziła się była rosyjskim dygnitarzom. Już w miesiąc po wybuchu powstania założyła ona, wraz z czterema innymi paniami, Związek Dobroczynności Patriotycznej, zajmujący się działalnością charytatywną na rzecz rannych jego uczestników oraz rodzin tych, którzy polegli. Był on wzorowany na analogicznych stowarzyszeniach kobiecych, jakie powstawały w Prusach w okresie wojen napoleońskich. Zaważyły tu niewątpliwie ścisłe związki Sowińskiej z Niemcami. 
Urodzona 10 stycznia 1776 roku w rodzinie kalwińskiej, była córką pracownika mennicy warszawskiej Jerzego Antoniego Schrödera oraz Małgorzaty z Bregencerów. Pierwszym mężem Katarzyny Antoniny został zaś urzędnik okupacyjnej administracji pruskiej, Karl Gottlieb Jonas, zmarły w roku 1808. W lipcu roku 1815 zawarła ślub cywilny z majorem artylerii Józefem Longinem Sowińskim.
Po jego bohaterskiej śmierci w obronie Woli oraz wyjeździe Hoffmanowej na emigrację Sowińska objęła kierownictwo Związku, który zbierał pieniądze na zasiłki dla opuszczających szpitale rannych powstańców, ich dzieci i wdów, a także ułatwiał uczestnikom niedawnej wojny polsko-rosyjskiej potajemne wyjazdy za granicę. Związek działał częściowo jawnie. Na skutek donosu rezydenta rosyjskiego w Wolnym Mieście Krakowie Stanisława Zarzeckiego w sierpniu 1832 r. wszczęto przeciwko Towarzystwu śledztwo. W jego toku ustalono, iż Sowińska „jako przewodnicząca towarzystwa warszawskich patriotów zbierała składki dla wojskowych buntowniczej armii i brała udział w ich rozdawaniu”. Dalsza działalność Związku została zakazana, a całą jego dokumentację 7 września kazano przekazać władzom. Poinformowany o wszystkim car Mikołaj I polecił, w przypadku kontynuacji tej działalności, osądzić Sowińską oraz jej najbliższych współpracowników według przepisów prawa polowo-wojennego. Do tego jednak nie doszło i wdowy po generale nie osadzono w więzieniu. Nastąpiło to znacznie później, m.in. na skutek poczynań samej Sowińskiej.

NIEISTNIEJĄCY SYNOWIE

W roku 1833 dowiedziała się z gazet, iż podczas jednego z przyjęć na petersburskim dworze Mikołaj I przedstawił gościom dwóch młodzieńców jako rzekomych synów Sowińskiego, których wspaniałomyślnie wziął na wychowanie. Nie dowiemy się nigdy, czy car został wprowadzony w błąd, czy też świadomie wziął udział w tej mistyfikacji. To ostatnie przypuszczenie wysuwa Czesław Kłak, twierdząc, iż władze chciały w ten sposób stworzyć „dymną zasłonę”, mającą zakryć zbrodnię, jaką było zabicie starca i kaleki. „A że ten gest był kłamstwem, cóż stąd? Nie pierwszym i nie ostatnim w historii”. Hipoteza ta budzi wszakże poważne wątpliwości: Sowiński zginął bowiem w otwartej walce, a przed śmiercią zabił paru atakujących go żołnierzy. Nie było więc potrzeby stwarzania żadnej „dymnej zasłony”. Wiele natomiast przemawia za tym, iż Mikołaj I został źle poinformowany przez swoich urzędników. Osieroconych synów tych generałów, którzy polegli w noc listopadową, lokował w wyższych uczelniach wojskowych. Do ich grona dołączono rzekomych potomków Sowińskiego, co miało świadczyć o wspaniałomyślności i wielkoduszności zwycięskiego monarchy.
Raz wprowadzonego w błąd cesarza nie można było z niego wyprowadzać. Znakomicie to ujął Jurij Tynianow w opowieści o podporuczniku Kiże. Jej tytułowy bohater rodzi się na skutek pomyłki kopisty, który nieuważnie przepisał rozkaz dzienny. Ponieważ jednak został on przekazany cesarzowi, mityczny Kiże uzyskuje byt realnej postaci. Paweł I wyznaczył go do pełnienia warty, a następnie za drobne przestępstwo skazał na chłostę i zesłanie na Sybir. Ułaskawiony, doczekał się awansu na pułkownika i ożenił z frejliną dworu. Kiże zmarł w randze generała.
Mechanizm takiego postępowania rozumiał wybornie Astolphe de Custine, który odwiedził Rosję w sześć lat po „sprawie Sowińskiej”. W jego relacjach stamtąd czytamy bowiem: „Despotyzm rosyjski nie tylko ma za nic idee i uczucia, lecz również zmienia fakty, walczy z oczywistą prawdą i zwycięża w tej walce, prawda oczywista bowiem, podobnie jak sprawiedliwość, jeśli przeszkadzają w czymś władzy, nie znajdują w państwie cara obrońcy”. Następnie Custine pisze tak, jak gdyby znał perypetie pani Sowińskiej: w Rosji władza najwyższa „powołuje do życia nie istniejących krewnych, postępuje z rodzinami tak jak ogrodnik z drzewami, okrzesując je z gałęzi, karczując lub szczepiąc na nich cokolwiek mu się spodoba”. Car posiada tam władzę potężniejszą od władzy Boga, albowiem ten jest Panem przyszłości, „gdy tymczasem cesarz przekształca przeszłość. Prawo nie działa wstecz, ale kaprys despoty działa”. Tak więc znane powiedzenie Samuela Butlera, iż historycy bywają potężniejsi od Boga, ponieważ nawet on nie jest w stanie zmienić przeszłości, zaistniało już dość wcześnie.
Nie rozumiała tego zupełnie Sowińska, obrażona z jednej strony w swych uczuciach wdowy-patriotki, z drugiej zaś znająca tradycje pruskiej praworządności. Pojmowali to natomiast doskonale carscy dygnitarze, do których zwracała się z prośbą o sprostowanie. Daremnie próbowała je zamieścić w którejś z gazet wychodzących na terenie Królestwa Polskiego: wszystkie odmawiały publikacji z obawy przed represjami cenzury i – policji. Opornie szła sprawa druku sprostowania w którejś z zagranicznych gazet; ostatecznie opublikowała je jakaś wychodząca w Hamburgu.

KARA DLA ZUCHWAŁEJ WDOWY

Natalia Kicka wspomina, iż kiedy Sowińska została uwięziona, zwróciła się z prośbą o protekcję do Piotra Eliaszewicza, urzędnika cieszącego się szczególnym zaufaniem Paskiewicza i dyrektora jego kancelarii. Eliaszewicz (1796 – zm. ok. 1860) był gorliwym katolikiem, mimo to podejrzewano go o donosicielstwo, a także uchodził za „przyjaciela” ciotki Natalii, Teresy Kickiej, słynącej z urody. Powszechnie było wiadomo, iż przez Eliaszewicza można było przekupywać samego Paskiewicza, „uzyskiwać posady, i wyjednywać łagodzenie kar ciężkich”. Piotr „niesłychanie się zuchwalstwem” Sowińskiej zdumiał. „Jakże Pani [tj. Kicka] może twierdzić, że niewinna? Cesarz kazał w gazetach ogłosić, że bierze na opiekę dwóch osierociałych po śmierci jenerała Sowińskiego jego synów, a ta nieroztropna kobieta w gazetach zagranicznych zaprzecza dobremu sercu cesarza i występuje z pretensją jako nigdy jenerał Sowiński dzieci nie miał”.
Podobna miała być reakcja samego Paskiewicza. Dowiadujemy się o niej z wychodzącej w Paryżu „Kroniki Emigracji Polskiej”, która 14 maja 1834 r. zamieściła następującą wiadomość z Warszawy: „Dawniej jeszcze ogłosiły dzienniki, że Mikołaj bawił się razu jednego na dworze swoim z dwoma małymi synami, pozostałymi po jenerale Sowińskm. Wywodzono stąd dobroć Cara i chciano tym przykładem usprawiedliwić uprowadzanie sierot polskich. Pani Sowińska, dowiedziawszy się o tej dobroci Cara dla jej synów, których nie miała, zdziwiona, że urzędownie ogłoszona jest za matkę, i w obawie, ażeby logika moskiewska nie wyrozumowała stąd jakiego prawa tych dzieci do jej majątku, udaje się do Paszkiewicza, zapewnia, że jest bezdzietna i że dwaj chłopcy, o których donosiły rosyjskie gazety, nie są jej synami. Paszkiewicz odpowiedział jej na to: »Car chce, żeby Pani miała dzieci i kazał, aby chłopcy, o których donoszono, byli synami Pani«”. W nieco innej wersji podawał to „Czas” w sprawozdaniu z pogrzebu Sowińskiej. Paskiewicz miał tupnąć nogą i wykrzyknąć: „Car tak chce! Musisz mieć syna!” (w relacji „Czasu” Sowińskiej przydano tylko jednego potomka).
To musiało „przekonać” Sowińską. W obawie, iż władze carskie przekażą rzekomym potomkom generała pozostawiony przez niego mająteczek Wyględów koło Warszawy (gmina Pruszków, parafia Służewo) „rozparcelowała go za niski czynsz wśród chłopów”. Niezręcznie było wszakże osadzać ją w więzieniu za same tylko starania o ujawnienie prawdy na temat braku potomstwa. Wykorzystano przeto inny pretekst, jakim było utrzymywanie przez Sowińską korespondencji z zagranicą. Pod tym właśnie zarzutem komisja śledcza chciała ją pierwotnie zesłać „na zamieszkanie” w Kutnie (decyzja z sierpnia r. 1834), gdzie Sowińska miała pozostawać pod nadzorem policyjnym. Ostatecznie jednak w rok później (lipiec roku 1835) została aresztowana. 
Po interwencji Kickiej, uczynionej za pośrednictwem wspomnianego już Eliasiewicza, Sowińską przeniesiono z warszawskiego więzienia o dość surowym reżimie do klasztoru karmelitanek w Lublinie, a następnie (2 sierpnia tego roku) internowano w klasztorze benedyktynek w Łomży. „Mniszki, uczciwe lecz nieokrzesane, prawie wszystkie z gminu pochodzące, jak mogły, starały się pani Sowińskiej to więzienne zamknięcie osładzać, lecz nie były odpowiednim dla niej towarzystwem. Mniszki – pisze Kicka – jako katoliczki, regule duchowej podległe, a ona żarliwa kalwinka, zaledwie słów kilka mogły zamienić czasami”. Czytała więc książki, dostarczane jej obficie przez Kicką, ale wilgotna cela nabawiła Sowińską ciężkiego reumatyzmu. Nie zmuszano jej chyba do udziału w praktykach religijnych. Dzięki zabiegom Kickiej, czynionym u Paskiewicza, została 25 listopada 1837 roku zwolniona. Tak więc próba zakwestionowania oczywistej nieprawdy, jaka padła z ust Zwierzchności, tylko Mickiewiczowskiego czynownika kosztowała cztery tygodnie „kozy”. Sowińska musiała w niej odsiedzieć aż 28 miesięcy.
Po powrocie do Warszawy zajęła się wspieraniem więźniów i zesłańców politycznych. Jej dom stał się miejscem spotkań dawnych uczniów i podkomendnych męża. Jeden z nich, Józef Jaszowski, zapisał, iż przyjmowała we czwartki grono swych wielbicieli i wielbicielek, którzy nie odmawiali sobie przy tej okazji gry w wista. Zmarła na ulicy, kiedy udzielała wsparcia jakiejś ubogiej kobiecie.
Pogrzeb Sowińskiej, który zgromadził kilkanaście tysięcy uczestników, został zorganizowany jako świadoma manifestacja polityczna. Zajęli się tym dawni sybiracy oraz uczestnicy niepodległościowej konspiracji. Bezpośrednimi zaś wykonawcami byli uczniowie Szkoły Sztuk Pięknych, którzy ponieśli trumnę z ulicy Królewskiej na cmentarz kalwiński. Kiedy pastor w mowie pogrzebowej nazwał Sowińską wdową po „pułkowniku” (władze rosyjskie nie uznawały, jak wiadomo, nominacji z okresu powstania) z tłumu zaczęto krzyczeć: „nie po pułkowniku, ale po jenerale”. Przybranie trumny rozszarpano jako relikwie narodowe, po czym młodzież udała się na Wolę, gdzie poległ Sowiński. Przy okazji poturbowano dwóch dozorców prawosławnego cmentarza, gdzie byli pochowani żołnierze rosyjscy, polegli podczas szturmu Warszawy. Podobne manifestacje, choć na znacznie mniejszą skalę, odbyły się nieco później w Piotrkowie.

*

Jak wynika z powyższego zestawienia fikcji literackiej z tragicznymi doświadczeniami generałowej Sowińskiej, anegdota Telimeny zawierała pewną dozę prawdopodobieństwa. Wola zwierzchności była w Rosji święcie respektowana, zwłaszcza kiedy wyrażał ją sam car. Autor opowieści o smutnych losach chartów sam przecież pisał, iż jenerał, który popadnie w niełaskę drży, blednie, słabnie, często nawet... zdechnie. Na czysto humorystyczną nowelę przerobił ten motyw Czechow, każąc w opowiadaniu „Śmierć urzędnika” umrzeć skromnemu czynownikowi, który kichnął niechcący na wysokiego dygnitarza. Zirytowana ciągłymi przeprosinami ekscelencja nakrzyczała na urzędnika, a ten, kiedy wrócił do domu, „położył się w galowym mundurze na kanapie i... zmarł”.
Historia lubi się powtarzać. Wszystkim znane jest powiedzenie Stalina, że Majakowski był i pozostanie największym poetą radzieckim. Zdumienie budzi w pierwszej chwili druga część zdania: skąd wódz narodu wiedział, że nie znajdzie się kiedyś lepszy poeta i dramatopisarz od autora „Łaźni”. Ale tylko w pierwszej chwili, albowiem skoro Stalin tak uważał, to jest rzeczą jasną, że w przyszłości nikt nie odważy się prześcignąć Majakowskiego. I powtórzmy raz jeszcze: biada temu, kto by miał inny pogląd na ranking poetów. Stąd też w Związku Radzieckim starano się wyciszyć wszelkie wzmianki o aferze Watergate: zdanie, iż rząd założył nielegalny podsłuch w kwaterze opozycji, brzmiało tam bezsensownie. Opozycja nie może mieć własnej, jawnej kwatery, a wszystko, co czyni rząd, jest z natury dozwolone i legalne. Rosyjskim dygnitarzom Sowińska, korygująca wypowiedzi cara, musiała się wydać kimś pozostającym na granicy obłędu. Zdumiewali się nim równie mocno, co policmajster nad zuchwalstwem urzędnika negującego opinię wielkiego łowczego.