powrót
artykuł z "Die Zeit" 24.3.2005
Pierwszy Holocaust
90 lat temu doszło do pierwszego
ludobójstwa w XX wieku. Turcy zabili wówczas ponad milion
Ormian. W przeprowadzaniu tej etnicznej czystki pomagali
Niemcy, którzy w trakcie II wojny światowej prześcignęli swych
tureckich „nauczycieli”, urządzając masowe zbrodnie na
nienotowaną dotąd skalę. Dlatego dziś zarówno Turcja jak i
Niemcy powinny ostatecznie rozliczyć się za masakrę z 1915
roku.
CHRISTIAN
SCHMIDT-HÄUER |
Kiedyś był to raj. Gdy w tej
rajskiej krainie nastał rok 1901, na świat przyszła Yüghaper
Dirazuian. Jej miejsce urodzenia u podnóża gór Taurus nosiło
nazwę Zejtun, co w języku ormiańskim znaczy „oliwka”. W Zejtun
śpiewano wiele, wszyscy Ormianie znali pieśni o starych
bohaterach i obronie górskiej twierdzy. Yüghaper, która
uczęszczała do gimnazjum, miała cztery siostry i czterech
braci. Dzieci buszowały w trzech ogrodach. Kiedy nastawał czas
winobrania, podjadały winogrona w winnicy. Ojciec
Yüghaper był kupcem. Ormian nie ma tam już od 90 lat, a Zejtun
nosi turecką nazwę Suleymanli. Przed wypędzeniem liczne,
zamożne ormiańskie rodziny nadawały temu miejscu charakter.
Tureccy wieśniacy byli ich klientami.
Tragiczna
Wielkanoc
Na Wielkanoc 1915 roku przyszli
inni Turcy. Żandarmi. Wyrzucili z domów rodzinę Yüghaper i
wszystkich jej ormiańskich sąsiadów i popędzili przez wieś,
a potem zakurzonymi i pozbawionymi cienia drogami,
górskimi dolinami bez drzew, bez jedzenia i nocnej kwatery.
Mijały skwarne dni i parne noce. Kiedy karawana dotarła do
rzeki Kabur, nadzorcy tłumu wygnańców rozkazali mężczyznom
przejść na drugi brzeg. Zaraz porwał ich nurt. Żandarmi
wiedzieli, że nie umieją pływać. Kobiety i dzieci pędzono
dalej, do „miejsca przesiedlenia”, jak określa je do dzisiaj
oficjalne nazewnictwo tureckie.
Yüghaper, która w tym
marszu śmierci straciła całą rodzinę, zeznawała w Paryżu 14
maja 1989 roku jako ostatni naoczny świadek tamtych wydarzeń.
– Zapędzono nas do Szeddede, do wejścia do pieczary. Otwór
wejściowy miał wielkość stołu, ale niżej, w dole, jaskinia
rozszerzała się, miała powierzchnię dwóch lub trzech izb.
Kobiety chwytano jak worki, podpalano im spódnice i rzucano w
dół. Wszystkie krzyczały. Kiedy przyszła moja kolej, sama
szybko skoczyłam w dół. Cała zakrwawiona, trzęsąc się,
wpełzłam do niewielkiej niszy, gdzie straciłam
przytomność.
Nazajutrz do jaskini przyszli jacyś
mężczyźni. To już nie byli Turcy, tylko Arabowie. Szukali
złotych monet. Byłam świadkiem, jak rozpruto brzuch kobiecie,
która przyznała się do połknięcia pieniędzy. Mnie szarpali
i krzyczeli: „Rozbierać się, rozbierać się!”. Zaklinałam
ich, że nie mam już niczego, nawet jedzenia i picia. W końcu
jeden z nich ulitował się nade mną. Jego krewny, który spuścił
go na linie, teraz i mnie pomógł wydostać się na górę. Na
dworze leżały kobiety z rozprutymi brzuchami. Obaj arabscy
młodzieńcy udawali, że jestem z nimi, żeby stojący obok
żandarmi tureccy nie zorientowali się, jak jest naprawdę.
Kiedy zaprowadzili mnie do swojego domu, matka jednego z nich
wzięła mnie w ramiona i ucałowała. Byłam jedyną kobietą, która
wyszła z życiem z tamtej jaskini.
Aram Gureghian miał
10 lat, kiedy jego rodzinę deportowano z Sepastii. 17 września
1989 roku w swoim paryskim mieszkaniu zeznawał cały dzień
o tamtym marszu śmierci. O jednej ze stacji marszu tak mówił:
Do tamtej chwili naszą grupę eskortowało czterech lub pięciu
żandarmów, którzy zmieniali się w każdym mieście. Tego
dnia znikli. Zamiast nich dalej pędzili nas Kurdowie, aż
dotarliśmy na pole, na którym mieliśmy spędzić noc. O świcie
rozległ się straszny hałas. Widzieliśmy, jak oddzielono na bok
tych, którzy leżeli na skraju naszej karawany, w tym wiele
młodych dziewcząt. Banda, która nas napadła, chciała za
wszelką cenę znaleźć przy nas złote monety. Ucinali głowy,
rozpruwali brzuchy. Ci, których nie zabito, zostali
nadzy.
Zabrali ze sobą także moje siostry: Isguhui, lat
14, Saruhi, lat 15, mojego brata, moją matkę i mnie.
Wszystkich nas zupełnie obnażono. Moja najmłodsza siostra
Sirvart została zadeptana w ścisku. Kiedy przeprawialiśmy się
przez Eufrat, pochowaliśmy ją w piasku.
Całymi dniami maszerowaliśmy
nago. Nie było już nikogo, kto wydawałby rozkazy czy wskazywał
drogę. Wreszcie dotarliśmy do miejsca, gdzie była studnia, z
której jakiś mężczyzna czerpał wodę. Moja matka powiedziała:
„Chcielibyśmy się napić”. Mężczyzna potrząsnął głową i odparł:
„Ta woda jest dla zwierząt”. Moja matka nadal błagała go o
wodę. Wyglądała jak szkielet – tylko naga skóra i kości. Wtedy
ten mężczyzna wskazał na mnie: „Jeśli dasz mi tego chłopca, to
dopuszczę was do wody”. Moja matka natychmiast się zgodziła.
Oddała mnie, aby wszyscy mogli się napić. Wypowiedzi Yüghaper
i Arama do dziś nie zostały opublikowane. Instytut Badań nad
Diasporą i Ludobójstwem Ormian na uniwersytecie w Bochum
przechowuje ich zeznania wraz ze 138 innymi. Mihran Dabag,
dyrektor instytutu, jest dzieckiem jednego z ocalonych. W
latach 1966–1988 prowadził wywiady z ostatnimi świadkami
masakry. To zaplanowane ludobójstwo rozpoczęło się 24 kwietnia
1915 roku, dokładnie 90 lat temu.
Wędrujące
obozy koncentracyjne
Deportacja i celowa
eksterminacja ponad miliona ludzi, niezauważone przez opinię
publiczną z powodu toczącej się I wojny światowej, stały się
początkiem wszystkich następnych wypędzeń, czystek
etnicznych i ludobójstw XX wieku, organizowanych odgórnie
przez państwa. Cudzoziemcy, którzy już pod koniec XIX stulecia
oburzali się na wieść o masakrach, jakich dokonywano wówczas
na Ormianach, po raz pierwszy użyli wówczas słowa Holocaust.
Amerykańska misjonarka Corinna Schattuck, która była świadkiem
spalenia żywcem prześladowanych Ormian, w liście do siostry
pisała: „Nie sposób opisać mdlącego smrodu, jaki się wydobywał
z gregoriańskiego kościoła, w którym dokonał się Holocaust”.
Żydowski pisarz Franz Werfel w roku 1933 w swojej powieści
„Czterdzieści dni Musa Dagh” w proroczy sposób nazywał
ormiańskie marsze śmierci „wędrującymi obozami
koncentracyjnymi”.
Jednak tureckie elity i aparat
urzędniczy stanowczo dziś zaprzeczają, że było to ludobójstwo.
Dlaczego? – Rzeź Ormian odbywała się w tym samym czasie, w
którym dokonywano dzieła modernizacji Turcji – mówi Mihran
Dabag. To wydarzenie miało miejsce dokładnie na przełomie
epok, kiedy dokonywano przekształcenia wieloetnicznego
imperium ottomańskiego w jednolite państwo narodowe oparte na
ideologii panturkizmu. Turecki historyk Taner Akçam wyjaśnia
to zacieranie faktów historycznych „turecką racją stanu”. –
Przyznanie, że założyciele nowoczesnego państwa tureckiego
byli poplecznikami zła, mogłoby zachwiać prawnymi
fundamentami tego państwa –
tłumaczy.
Polityczna blokada
Dlatego Turcja od dziesiątków lat utrzymuje,
że przesiedlenie było w pełni usprawiedliwionym środkiem
obrony, który okazał się konieczny podczas wojny z Rosjanami i
państwami ententy: Francją i Wielką Brytanią. Mówi się,
że Ormianie sami ponoszą winę za swe wypędzenie, gdyż
sympatyzowali z Rosją – jakkolwiek separatyści stanowili
wówczas wśród nich tylko nieliczną grupę. Dlatego Ankara
postuluje utworzenie komisji, składającej się z
przedstawicieli zainteresowanych stron oraz „neutralnych”
historyków. Jej zadaniem byłoby bezstronne zbadanie faktów
historycznych.
Na razie, kiedy jakieś państwo określa
tamte masakry mianem ludobójstwa, Turcja reaguje jakby
wypowiedziano jej wojnę. Dotąd 24 państwa – w tym Francja,
Włochy, Belgia i Holandia – zdecydowały się na oficjalne
potępienie ludobójstwa i natychmiast odczuły na własnej skórze
bardzo ostrą reakcję Ankary. We Francji w styczniu 2001 r.
Zgromadzenie Narodowe uchwaliło rezolucję, która oficjalnie
uznaje rzeź Ormian za ludobójstwo. Zaraz potem Turcja odwołała
przejściowo swego ambasadora, wezwała do bojkotu francuskich
produktów i anulowała kontrakty gospodarcze o wartości
kilkuset milionów dolarów, podpisane z francuskimi
przedsiębiorstwami. Tureckim taksówkarzom zabroniono wozić
francuskich turystów, przed francuskimi pasażerami zamknięto
na lotniskach drzwi saloników dla VIP-ów.
Wśród państw, które potępiły rzeź
Ormian, zabrakło Niemiec, jak również USA i Izraela. Niemiecka
SPD obawia się bowiem utracić tureckich wyborców, a cała RFN
lęka się niepokojów społecznych w związku z liczną grupą
imigrantów tureckich. Z kolei Izrael ugiął się pod presją
Turcji, kiedy chciał uwzględnić mord na Ormianach w
podręcznikach historii. W końcu wycofał się z tego pomysłu.
Ormiańska zakonnica pracująca w jednym ze szpitali w
Jerozolimie miała otrzymać odznaczenie za zasługi dla
rehabilitacji ofiar palestyńskich zamachów samobójczych. Po
interwencji Ankary rząd Izraela sam się ocenzurował. Z
okolicznościowej broszury usunięto fragment mówiący o tym, że
dziadkowie zakonnicy ocaleli z masowych
mordów.
Natomiast w USA turecki protest doprowadził w
2000 r. do upadku uchwały Kongresu, która w opisie wydarzeń z
roku 1915 posługiwała się kategorią ludobójstwa. W ostatniej
chwili „w obronie ważnych interesów narodowych” interweniował
sam prezydent Bill Clinton. Rząd turecki posunął się wtedy do
groźby zamknięcia przed Amerykanami bazy lotniczej
w Inçirlik. Na początku lat 90. tureckiej dyplomacji,
wspieranej przez Izrael i żydowskie organizacje w Ameryce,
udało się wycofać wzmianki o ludobójstwie Ormian z
waszyngtońskiego Muzeum Holocaustu. Armeńska część ekspozycji
była już przygotowana ze wszystkimi szczegółami. Turcy nie
byli natomiast w stanie zablokować w czerwcu 1987 r.
oświadczenia Parlamentu Europejskiego, w którym czytamy, że
„zgodnie z Konwencją Organizacji Narodów Zjednoczonych z
dnia 9 grudnia 1948 r. tragiczne wydarzenia z lat 1915–1917 są
ludobójstwem”. Stwierdzano w nim ponadto, że członkostwo
Turcji w UE jest uzależnione od przyznania się do zbrodni
ludobójstwa. Jednak w październiku ubiegłego roku
skreślono fragment oświadczenia, w którym uzależniano
przyjęcie Turcji do UE od podjęcia przez nią obrachunku z
własną historią.
Koniec tolerancji
Im bardziej Turcja zbliża się do Europy, tym
jaskrawszy staje się kontrast między turecką utratą pamięci a
kulturą debaty historycznej jej zachodnich sąsiadów. Jeszcze
nigdy nie było tak oczywiste, że UE potrzebuje
niezafałszowanego obrazu historii dla obrony europejskich
wartości.
Zresztą sama Turcja wniosła niezapomniany
wkład w ukształtowanie się i obronę wartości europejskich. Po
wypędzeniu Żydów z katolickiej Hiszpanii w roku 1492 to
właśnie imperium osmańskie udzieliło schronienia uchodźcom.
Także bośniaccy bogomiłowie krwawo prześladowani przez Kościół
katolicki przechodzili na islam dlatego, że Turcy zapewniali
im bezpieczeństwo i tolerancję w sprawach wyznania. Miał rację
Wolter, kiedy pisał: „Wielki naród turecki sprawuje rządy nad
dwudziestoma ludami wyznającymi różne wiary. Chrześcijanie
mogą się uczyć od niego powściągliwości w czasach pokoju i
wspaniałomyślności w zwycięstwie”. I mimo że w czasie II wojny
światowej Turcja ogłosiła neutralność, to uchodźcy z Niemiec
mogli tam znaleźć schronienie i kawałek chleba. Jak zatem w
roku 1915 doszło do zerwania z tą tradycją tolerancji? Po
pierwsze: Ormianie nie padli ofiarą islamu. Wielu muzułmanów
ukrywało przecież swoich chrześcijańskich sąsiadów. Generał
Mahmud Kamil uznał nawet za konieczne ogłoszenie dekretu, na
mocy którego każdy wyznawca islamu ukrywający choćby jednego
Ormianina miał zostać powieszony przed własnym domem. Tureckie
elity pogrążone były w lęku, imperium rozpadało się na
kawałki, a mocarstwa europejskie chciały z niego
wyszarpać najlepsze kąski.
Oficjalni interpretatorzy z
Ankary głoszący, że „te tragiczne wydarzenia” były następstwem
sytuacji na froncie kaukaskim, pomijają fakt, iż wysoko
postawieni tureccy sędziowie wojskowi osądzili już tę zbrodnię
całkiem inaczej. 3 marca 1919 roku sułtan Mohammed IV powołał
do życia pierwszy w historii sąd karny, który miał wydać wyrok
w sprawie „zbrodni przeciwko ludzkości”. Francja i Wielka
Brytania, jako państwa zwycięskie, już wcześniej naciskały na
utworzenie takiego trybunału wojskowego. Tureccy sędziowie,
inaczej niż podczas procesów w Norymberdze, orzekali na
podstawie prawa osmańskiego.
Oskarżyciele w tym
procesie odparli wszystkie argumenty obrony dowodzącej, że
deportacje i wysiedlenia były konsekwencją sytuacji na
froncie. Dowodem w sprawie była wywózka Ormian z miast
położonych w zachodniej części Turcji. Sąd orzekł, że ani
sytuacja na wojnie, ani konieczność wprowadzenia środków
dyscyplinujących nie były powodem wysiedleń.
Trybunał
obalił również przytaczane dzisiaj przez Ankarę argumenty, iż
w archiwach rządowych brak planów czy rozkazów przeprowadzenia
eksterminacji Ormian. Dowiedziono wówczas, że minister spraw
wewnętrznych Talaat Pasza, organizator deportacji, dla
zatarcia śladów prowadził „podwójną księgowość”. W oficjalnych
dyrektywach dla władz regionalnych mowa była o zapewnieniu
bezpieczeństwa i o wyżywieniu „wychodźców”, a także o
„surowych karach w przypadkach rabunku”. Najważniejsze rozkazy
przekazywano jednak przez specjalnych posłańców. W jednym z
nich, przedłożonych trybunałowi, znalazło się zdanie „przy
wysiedleniu chodzi o wyniszczenie”.
W roku 1919 w
oficjalnym nazewnictwie nie istniał jeszcze termin
„ludobójstwo”. Jednak już wtedy, we wstępie do aktu
oskarżenia, posługiwano się synonimem: „wytępienie całego
narodu, który niezaprzeczalnie stanowił jedną wspólnotę”. W
trzech osobnych postępowaniach przed sądem w Istambule wydano
17 wyroków śmierci. Trzy z nich doczekały się wykonania.
Straceni mocą tamtych wyroków do dzisiaj uchodzą za bohaterów.
Młodotureccy przywódcy z ministrem spraw wewnętrznych Talaatem
i ministrem wojny Enverem na czele skazani zostali
zaocznie. Na początku listopada 1918 roku uciekli z
kraju na pokładzie niemieckiego statku. Talaat osiedlił
się w Berlinie. W marcu 1921 r. zastrzelił go pewien student,
który w marszach śmierci stracił całą rodzinę. Enver zginął w
roku 1922 w Azji Środkowej w walce z oddziałami
bolszewików.
Taki był koniec tureckiej elity
przywódczej, która w konspiracyjnej grupie założonej na
początku ubiegłego stulecia śniła o zaszczepieniu w Turcji
europejskich wzorców kulturalnych. Nazywali się Komitetem
Jedności i Postępu i w dziełach darwinistów społecznych
poszukiwali legitymacji dla swego projektu przemiany
osmańskiego społeczeństwa w homogeniczny naród turecki. Ich
wizja zakładała zjednoczenie w organizmie państwowym
wszystkich tureckojęzycznych ludów Azji Środkowej. Mając ten
cel przed oczami, Turcy przystąpili do I wojny światowej po
stronie Niemiec i Austrii.
Od milczenia do
terroryzmu
„Wyniszczenie Ormian” było więc
czystką etniczną, pojmowaną jako konieczny krok na drodze do
stworzenia nowoczesnego narodowego państwa Turków. Jednak
dociekanie prawdy przez tureckich prawników nie mogło trwać
zbyt długo. Przekształcenie społeczeństwa osmańskiego w
państwo narodowe na dobre rozpoczęło się dopiero po I wojnie
światowej. Przeprowadzano je z żelazną konsekwencją, ale już
bez mordowania. Mustafa Kemal, który z czasem przyjął imię
Atatürka, słusznie wszedł do historii jako podziwiany przez
swój naród twórca nowoczesnego państwa tureckiego. Współczesne
pokolenie Turków nie wie jednak, że 24 kwietnia 1923 r.,
nazajutrz po powołaniu do życia parlamentu, Kemal potępił
zagładę Ormian i nazwał ją „haniebnym czynem”. Mimo to kilku
sprawców i beneficjentów deportacji Ormian objęło ważne
funkcje w kierowanym przez niego ruchu narodowym i w
rządzie.
Jak pisze historyk turecki Akçam, Şükrü Kaya –
minister spraw wewnętrznych w latach 1927–1938 – brał udział w
deportacjach roku 1915 jako wysoki urzędnik administracji
państwowej. Z kolei Mustafa Abdulhalik, gubernator regionu
Aleppo, był niezmordowany w dziele zagłady Ormian, a po wojnie
zajmował kolejno stanowiska ministra finansów, ministra
edukacji i ministra obrony. Terfik Rüstü, który zdołał się
wzbogacić na wypędzeniach, w latach 1925–1938 pełnił funkcję
ministra spraw zagranicznych. Przykłady te pokazują, dlaczego
przede wszystkim wojskowi, jako rzecznicy kemalizmu i gwaranci
stabilności nowoczesnej Turcji, zawsze gwałtownie odrzucali
możliwość rozliczeń z historią.
Także ówczesna Europa
już w roku 1923 usankcjonowała wypędzenie Ormian. W traktacie
lozańskim, zawartym z nowo powstałym narodowym państwem
tureckim, o Ormianach nie wspomina się ani słowem. Chodziło
wtedy o zintegrowanie Ankary w nowym układzie sił, aby móc
przeciwstawić się rosnącemu w siłę Związkowi
Radzieckiemu. Niecałe 20 lat później, w konsekwencji zimnej
wojny, Turcja jako sojusznik w NATO (od 1952 roku) stała się
tym bardziej niezbędna.
Tak więc zagładę Ormian
przykryto płaszczem dyplomatycznego milczenia. Wywołało to
rozgoryczenie, które doprowadziło w 1973 r. do powstania
pierwszych ormiańskich grup terrorystycznych. Mordując
tureckich dyplomatów, Ormianie jeszcze w latach 80. zwracali
uwagę na swoją sprawę. Brali także odwet za czyny z
przeszłości. Międzynarodowa reakcja po zamachach miała fatalne
skutki dla reputacji Ormian i wzmacniała dodatkowo pozycję
Ankary. Dlatego zamachowcy nie cieszyli się szerszym poparciem
wśród ormiańskiej diaspory.
Dla potomków tych Ormian,
którzy ocaleli z zagłady, szczególnie bolesny jest fakt, że
akurat Izrael wzbrania się od uznania pierwszego ludobójstwa,
jakie popełniono w XX wieku. Ma to dwie przyczyny: z jednej
strony Tel Awiw utrzymuje sojusz wojskowy z Ankarą, z drugiej
zaś chodzi o zachowanie wyjątkowego statusu Shoah, czyli
zagłady Żydów. – Nawet wśród historyków specjalizujących się w
tej problematyce zagłada Ormian jest tematem marginalnym czy
wręcz tabu – uskarżała się Raya Cohen z uniwersytetu w Tel
Awiwie w rozmowie z francuską gazetą „Les Cahiers du
Judaisme”.
Nie zawsze tak było. Tuż po powstaniu ruchu
narodowosocjalistycznego zagłada Ormian stała się dla Żydów
jednym z najważniejszych tematów. Wielu z nich odczytywało
powieść „Czterdzieści dni Musa Dagh” jako proroctwo odnoszące
się do ich własnej przyszłości. W powieści tej Franz Werfel
ukazuje autentyczną historię sześciu ormiańskich wiosek,
których mieszkańcy uciekają na Musa Dagh, czyli górę Mojżesza,
aby stawiać tam heroiczny opór wrogowi. Żadna inna książka nie
była czytana w gettach z takim przejęciem.
Niemieckie winy
Żaden inny kraj nie był tak bardzo zamieszany
w los Ormian jak Niemcy. Setki niemieckich oficerów
wydawało rozkazy sprzymierzonym oddziałom armii
tureckiej. Niektórzy generałowie brali udział w planowaniu i
realizacji samych deportacji. Wszyscy byli świadkami. Gęsta
siatka niemieckich konsulatów pozwalała na dokładne
informowanie rządu Rzeszy o wszystkich stacjach marszów
śmierci i masakrach, nawet jeśli dochodziło do nich w
najdalszych wioskach Anatolii. Niemieccy konsulowie dosłownie
zasypywali ambasadę w Stambule i ministerstwo rozpaczliwymi
apelami o zapobieżenie masowym morderstwom, jakich dopuszczali
się sojusznicy Niemiec. Na piśmie ambasadora hrabiego Paula
Wolff-Metternicha Kanclerz Rzeszy Theobald von
Bethmann-Hollweg napisał: „Naszym jedynym celem jest
utrzymanie Turcji do końca wojny po naszej stronie, bez
względu na to, czy Ormianie zostaną wytępieni czy
nie”.
Już za czasów Bismarcka Niemcy były najbliższym
przyjacielem Turcji. W 1882 r. niemiecki major Colmar Freiherr
von der Goltz zaczął modernizować turecką armię i korpus
oficerski. W 1913 r. w Stambule rozpoczęła działalność
niemiecka misja wojskowa. Z początku liczyła ona 70 osób, ale
w czasie wojny wzrosła do blisko 800 oficerów i 12 tys.
żołnierzy. Ci doradcy wojskowi – jak wspominał potem generał
Ismet Pasza – „mogli śledzić wszystko, co działo się w kraju
dzień po dniu”. Von der Goltz, który w latach 1914–1916
dowodził I i VI osmańską armią, mianowany został przez
ministra wojny Envera – swojego dawnego ucznia – jego
osobistym doradcą. Miał swój gabinet w gmachu
ministerstwa.
Centrum wszystkich tajnych operacji
wojskowych stanowił wydział II ministerstwa wojny. Tam
organizowano akcje jednostek paramilitarnych, utworzonych w
sierpniu 1914 roku. Do jednostek tych wcielono przestępców,
zwolnionych w tym celu z więzień, oraz Kurdów. Bandy te już we
wrześniu 1914 r. zaczęły napadać na ormiańskie wioski. Podczas
marszów śmierci atakowały one, dręczyły i zamordowały wiele
kobiet i dzieci. Na czele wydziału II stał Niemiec –
podpułkownik Sievert. Inny Niemiec, oficer artylerii Eberhard
Wolffskehl, obrócił w perzynę ormiańską dzielnicę miasta Urfa,
gdy tureckie oddziały nie były w stanie złamać rozpaczliwego
oporu jej mieszkańców.
Spośród niemieckich wojskowych
najbardziej bezlitosnym wrogiem Ormian był generał dywizji
Fritz Bronsart von Schellendorf, szef sztabu tureckiej armii
polowej. Dbał on w najmniejszych szczegółach o to, by marsze
śmierci przebiegały bez zakłóceń. Dokument z 25 lipca 1915 r.
dowodzi, że podpisywał się on pod rozkazami deportacji razem z
ministrem wojny Enverem. Generał ten uskarżał się na próby
pomocy Ormianom ze strony niemieckich konsulów. Jego kolega,
oficer Max von Scheubner-Richter, wicekonsul w Erzurum,
donosił np., że napotkał taki pochód Ormian skazanych na
zagładę. „Kobiety rzucały się wraz z dziećmi pod kopyta mego
konia, błagając o pomoc”. Konsul kazał rozdać im chleb. Na
marginesie tego raportu Bronsart napisał: „Konsul powinien był
raczej posłać ten chleb tureckiej armii”. Po wojnie
wyrażał się o ofiarach tamtych mordów w stylu podobnym do
późniejszego rasistowskiego języka nazistów: „Ormianin, tak
samo jak Żyd, poza granicami swojej ojczyzny jest pasożytem
żerującym na zdrowiu państwa, w którym
przebywa”.
Byli jednak i tacy niemieccy
oficerowie i dyplomaci, którzy gotowi byli zaryzykować nie
tylko karierą, ale także własnym bezpieczeństwem, aby rządowi
Rzeszy otworzyć oczy na to, co się dzieje. Generał major Otto
von Lossow protestował przeciwko „nowej formie masowego
mordu przez wydanie na śmierć głodową całego narodu, odciętego
od świata”. Ambasador Niemiec, hrabia Paul Wolff-Metternich,
od chwili objęcia swego urzędu apelował nieustannie do
kanclerza i MSZ. 30 czerwca 1916 roku pisał: „Nikt nie ma
tutaj większej władzy, aby okiełznać wielogłową hydrę
szowinizmu i zwykłego fanatyzmu. Komitet domaga się wytępienia
ostatnich resztek Ormian”. Po 10 miesiącach został odwołany do
kraju na żądanie tureckiego rządu. Niemieccy dyplomaci byli
patriotami w wystarczającym stopniu, aby nie chcieć zaszkodzić
swemu sojusznikowi. Jednak z żadnego z ówczesnych raportów nie
wynika, by groziło powstanie Ormian. Doświadczony w
dyplomatycznej służbie niemiecki konsul w Aleppo, Walter
Rössler, uskarżał się proroczo na rząd turecki, że dopuszcza
do hekatomby niewinnych i bezbronnych, a wicekonsul Kuckoff
pisał z Samsun: „Sposób wykonania rozkazu wypędzenia Ormian
można porównać jedynie z prześladowaniami Żydów w Hiszpanii i
Portugalii”.
Apele konsulów nie wywarły wielkiego
wrażenia na rządzie i berlińskich elitach. W końcu trwała
wojna. Publicystom, którzy gorliwie fetowali Envera jako
„tureckiego Moltkego”, a Talaata nawet jako „tureckiego
Bismarcka” zostali przywołani do porządku przez cesarską
cenzurę, która nakazywała: „Naszym przyjaznym stosunkom z
Turcją nie powinna zagrażać ta wewnętrzna sprawa
(o charakterze raczej administracyjnym). Dlatego naszym
obowiązkiem jest zachowanie milczenia. Później, gdybyśmy
zostali zaatakowani z powodu niemieckiej współwiny, należy
wskazać na to, że Turcy zostali silnie podrażnieni przez
Ormian”.
Czas nie usunie tych krwawych plam z historii
Niemiec. Będą one zawsze prześwitywać spod spodu. Będziemy
zmagać się z taką sytuacją, dopóki sami Turcy nie zmuszą rządu
w Ankarze, by podążając w kierunku członkostwa w UE
zbliżyła się nie tylko do aktualnego rozumienia historii
Europy i ale także jej dyskursu pamięci.