powrót
artykuł z "POLITYKI" 3/2005 (2487)
Rzeczpospolitej nad Moskwą panowanie
Jak Polacy zdobyli Kreml i co z tego wynikło
Niewygodne stawało się w nowej Rosji świętowanie rocznicy wybuchu rewolucji
październikowej. Dlatego 24 grudnia 2004 r. Duma, wbrew
protestom komunistów, zniosła je i ustanowiła nowe
święto państwowe – 4 listopada, jako Dzień Jedności,
upamiętniając „wyzwolenie Moskwy od polskich
interwentów”
JANUSZ TAZBIR
Z trzech stolic przyszłych państw
zaborczych jedną tylko Moskwą, i to zaledwie przez dwa
lata (1610–1612 r.), władali Polacy. Natomiast Wiedeń
nam ponoć zawdzięczał ocalenie przed turecką okupacją
(1683 r.), a do Berlina dotarliśmy dopiero w 1945 r., i
to jako posiłkowe oddziały wojsk
radzieckich.
Informacji o okolicznościach, w
których polskie oddziały pojawiły się po raz pierwszy w
Moskwie (po raz drugi miało to miejsce w dwieście lat
później, za sprawą Napoleona), należy oczywiście szukać
przede wszystkim w podręcznikach historii, zarówno
rosyjskich jak i polskich. Te ostatnie wszakże,
zwłaszcza w okresie PRL, pisały o sarmatach na Kremlu
skąpo i niechętnie. Odpowiednio poinstruowana cenzura
blokowała wszelkie obszerniejsze publikacje na ten
temat. Mogły się one pojawiać niemal wyłącznie w
niskonakładowych pamiętnikach uczestników wydarzeń z lat
1610–1612, z klasycznym dziełkiem Stanisława
Żółkiewskiego „Początek i progres wojny moskiewskiej” na
czele.
Kiedy jednak Tatiana N. Koprejewa z
Leningradu chciała opublikować „Listy polskie spod
Smoleńska, pisane w latach 1610–1612”, trzeba było wielu
starań, aby przezwyciężyć twardy sprzeciw warszawskiej
cenzury. Tradycje przyjaźni polsko-radzieckiej miały
sięgać głęboko w przeszłość i trwać przez wieki
nieprzerwanie. Tymczasem w jednym z owych listów
czytamy, iż Polacy musieli Moskalom krwią się odpłacić
za zdradę „i tak się stało, że nie tylkośmy bojar,
chłopów, niewiast wysiekali, ale nawet niemowlątka u
piersi matek wpół przecinali”.
Któż nie pamięta
szlachetnego Bestużewa z powielanego w licznych
antologiach wiersza Adama Mickiewicza„Do przyjaciół Moskali”?
Nikt jednak nie ośmielił się przypomnieć, iż ów „wieszcz
i żołnierz” w 1831 r. rwał się do walki z Polakami,
którzy „nigdy nie będą szczerymi przyjaciółmi Rosjan...
Krew ich zaleje, czy aby na zawsze? Daj Boże” – jak
pisał przebywający na zesłaniu dekabrysta. Dopiero też w
III Rzeczypospolitej mogło się ukazać wydawnictwo
źródłowe zatytułowane „Moskwa w rękach Polaków” (1995
r.), zawierające pamiętniki dowódców i oficerów
garnizonu polskiego z lat 1610–1612. Nadal jednak w
aktualnie używanych podręcznikach historii, zarówno w
tych dla gimnazjów jak i tych dla liceów, spotykamy co
najwyżej enigmatyczny zwrot, iż w 1612 r. Polacy musieli
opuścić Moskwę. Nie od rzeczy będzie więc przypomnieć, w
jaki sposób znalazł się tam garnizon
polski.
Dymitr sięga po koronę
Na przełomie XVI i XVII stulecia
państwo rosyjskie przeżywało poważny kryzys, zarówno
polityczny jak i społeczno-gospodarczy. Stanowił on
m.in. następstwo tak przez historiografię doby
stalinizmu sławionych rządów Iwana Groźnego, opartych na
terrorze (słynna oprycznina). Jego ośmioletni syn Dymitr
zginął w dość tajemniczych okolicznościach (1591 r.). Po
carską koronę sięgnął przypuszczalny inspirator tej
śmierci Borys Godunow (1598–1605). Z nim to posłowie
Rzeczypospolitej zawarli w 1602 r. pokój, mający
obowiązywać aż dwadzieścia lat. Już po trzech latach
jednak został on faktycznie zerwany przez stronę
polską.
Niejaki Griszka Otrepjew,
podający się za cudownie ocalałego synka Iwana Groźnego,
wsparty przez poczty polskich magnatów wkroczył do
Moskwy, gdzie koronował się na cara Wszechrosji i
poślubił córkę swego protektora Marynę Mniszchównę. Kim
był naprawdę, tego się chyba nigdy nie dowiemy. Wśród
polskich badaczy zdania były podzielone, niewykluczające
i carskiego pochodzenia samozwańca. Otwierało to
olbrzymie pole do popisu dla literatów; w „Złotej
wolności” Zofii Kossak-Szczuckiej czytamy na przykład,
iż Dymitr był synem Stefana Batorego i urodziwej córki
borowego z litewskich lasów.
Historycy rosyjscy,
i to niezależnie od tego, jaki w ich ojczyźnie powiewał
sztandar, czerwony czy trójkolorowy, zawsze uważali go
za szalbierza i oszusta. Jego polskich sojuszników zaś
za cynicznych awanturników, znających się jedynie na
władaniu szablą, a w wolnych od walki chwilach
zajmujących się gwałceniem kobiet i grabieżami. Ich
obecność w stolicy Rosji bardziej Dymitrowi zaszkodziła,
aniżeli pomogła. Nieufność do nowego cara, któremu
zarzucano otaczanie się Polakami, cudzoziemski styl
życia i zamiar wprowadzenia katolicyzmu, rychło
przerodziła się w nienawiść. Znalazła ona ujście w
wybuchu powstania ludowego w Moskwie (w nocy z 26 na 27
maja 1606 r.). Zginęło wówczas ok. 500 Polaków,
pozostałych internowano w różnych miastach
rosyjskich.
Straszliwie zmasakrowany trup Dymitra
Samozwańca został spalony. Popioły nabito w wielkie
działo, z którego wystrzelono je w kierunku zachodniej
granicy. Poniekąd słusznie, albowiem stamtąd miał
niebawem nadejść nowy zamach na suwerenność państwa
rosyjskiego. Po latach historyk rosyjski A.F. Płatonow
napisze (1910 r.): „Nazwalibyśmy politykę
Rzeczypospolitej i kurii papieskiej krótkowzroczną i
niedoświadczoną, gdyby nie próbowała wyciągnąć korzyści
ze słabości wschodniego sąsiada i z zaburzeń,
wstrząsających państwem moskiewskim”.
Jak na
razie jednak Zygmunt III Waza musiał się uporać z
rewoltą własnych poddanych, którzy masowo poparli rokosz
Mikołaja Zebrzydowskiego (1606–1609 r.). Obok części
magnaterii i karmazynów wzięły w nim udział tłumy
ubogiej szlachty, pozbawionej na ogół skrupułów
moralnych, żądnej za to łupów i przygód. Chcąc pozbyć
się z kraju tego niebezpiecznego elementu, propaganda
dworska zaczęła nawoływać do wyruszenia na Moskwę,
przedstawianą jako srebrem i złotem płynący teren
łatwych podbojów, słowem – polskie Indie Zachodnie. W
1609 r. wyszła „Kolęda moskiewska” Pawła Palczowskiego,
przypominająca, iż w dalekiej Ameryce „kilkakroć
Hiszpanów sto tysięcy Indów (Indian) poraziło”, Moskale
nie są zaś na pewno waleczniejsi.
Za pretekst do
rozpoczęcia nowej agresji posłużyło pojawienie się już w
lipcu 1607 r. drugiego Dymitra Samozwańca, w którym
ambitna Maryna Mniszchówna rozpoznała cudem ocalałego z
moskiewskiej rzezi męża. Miała ona złowrogi dar
ściągania śmierci na najbliższych. Dymitr II został
bowiem zamordowany (1610 r.), dla odmiany przez Tatarów;
atamana kozackiego Zarudzkiego, na którym Maryna
próbowała się później oprzeć, wbito na pal; wreszcie z
polecenia cara powieszono trzyletniego Dymitra, syna
Mniszchówny oraz jej drugiego męża. Sama Maryna zmarła w
więzieniu (1614 r.), najprawdopodobniej
zamordowana.
Rzeczpospolita w
akcji
Zygmunt III, mimo niechęci sporej
części szlachty do mieszania się Rzeczypospolitej w
wewnętrzne sprawy Rosji, podjął zgoła inną decyzję. Jej
podbój oraz przyozdobienie skroni koroną Rurykowiczów
miało mu przybliżyć objęcie tronu szwedzkiego (miraż ten
towarzyszył całemu panowaniu pierwszego Wazy). Król
uzyskał całkowite poparcie Kurii Rzymskiej, śniącej o
nawróceniu Rosji. Kiedy więc po trwających przez dwa
lata walkach polskich i rosyjskich zwolenników Dymitra
II Samozwańca z wojskami cara Wasyla Szujskiego ten
ostatni zawarł sojusz obronny ze Szwecją (1609 r.),
Zygmunt III, uznawszy to za casus belli, ruszył zbrojnie
na Moskwę. Początkowo toczono boje o zdobycie umocnionej
przez Rosjan twierdzy smoleńskiej. Z odsieczą oblężonym
pośpieszyły oddziały rosyjskie i szwedzkie, które pod
Kłuszynem (1610 r.) rozbił hetman Stanisław
Żółkiewski.
Droga do Moskwy stanęła otworem:
Szujski został zdetronizowany (obaj bracia Szujscy
przewiezieni zostali do Warszawy), a bojarzy wszczęli
pertraktacje, mające na celu oddanie korony moskiewskiej
królewiczowi Władysławowi Wazie. 8 października 1610 r.
Żółkiewski obsadził polską załogą (3–4 tys. zbrojnych)
Kreml. Polityczny horyzont rychło się jednak zachmurzył.
Okazało się bowiem, że to sam Zygmunt III pragnie zostać
carem. Z kolei nawet polscy zwolennicy kandydatury jego
syna nie chcieli słyszeć o przejściu Władysława na
prawosławie, co dla strony rosyjskiej było niezbędnym
warunkiem wyniesienia na tron. Im dłużej trwały
pertraktacje (Władysław IV tronu nie objął, ale tytuł
cara Moskwy zachował do 1634 r.), tym bardziej nadzieje
na pokojowe rozwiązanie konfliktu stawały się nierealne,
zwłaszcza że w polityce dworu polskiego koncepcje
aneksji brały zdecydowanie górę nad projektami
unii.
Układy nie spowodowały przerwania walk,
prowadzonych przez obie strony z niesłychanym
okrucieństwem. Liczne jego przykłady znajdujemy w
pamiętnikach, nieprzeznaczanych przecież do druku.
Historycy polscy wspominali o tym dość powściągliwie z
wyjątkiem jednego może Pawła Jasienicy, który
stwierdził, iż rozwiał się wówczas mit „o wrodzonym
rzekomo Polakom i Litwinom wstręcie do okrucieństwa”.
Nie byłby wszakże sobą, gdyby zaraz nie dodał: „Bez
trudu dostroiliśmy się do europejskiej
normy”.
Wziętych do niewoli przed śmiercią
torturowano, gwałcono kobiety, rabowano i niszczono
wszelki dobytek. Jeden z pamiętnikarzy (Samuel
Maskiewicz) przyznawał, że „nasi tak sobie bezpiecznie
[butnie] poczynali, że co się komu podobało i u
największego bojarzyna, żona albo córka, brali je
gwałtem. Czym się jednak wzruszyła Moskwa bardzo, a
miała czym zaprawdę”. „Rozwięzły żołnierz wasz nie znał
miary w obelgach i zbytkach: zabrawszy wszystko, co
tylko dom zawierał, złota, srebra, drogich zapasów
mękami wymuszał” – wymawiał później Polakom Teodor
Szeremietiew. Nie odbiegało to zresztą od
ogólnoeuropejskiego stylu prowadzenia wojen w tych
czasach. Jasienica miał więc rację.
Daremnie pierwszy
komendant Kremla (Aleksander Gosiewski) będzie się
starał w niemniej okrutny sposób powściągać własnych
żołnierzy. Kiedy jeden z nich strzelił po pijanemu do
prawosławnej ikony Matki Boskiej, dowódca kazał mu
odrąbać ręce i nogi, kadłub zaś spalić żywcem na miejscu
świętokradztwa. Innego, który spoliczkował popa,
Gosiewski chciał ukarać śmiercią; za wstawiennictwem
patriarchy poprzestano na obcięciu winowajcy prawego
ramienia. Nie na wiele się to jednak zdało; odpowiedzią
na mnożące się gwałty był wybuch powstania mieszkańców
Moskwy, jaki nastąpił w marcu 1611 r. Pomimo wsparcia ze
strony pospolitego ruszenia nie udało się im wyprzeć
Polaków ze stolicy. Spłonęła natomiast znaczna część
miasta przez nich podpalona. Pożar i walki uliczne
pochłonęły mnóstwo ofiar także spośród ludności
cywilnej.
„Była rzeź, jako między taką gęstwą
ludzi wielka, płacz, wrzask dzieci, sądnemu dniowi coś
podobnego” – pisze Stanisław Żółkiewski. I z wyraźnym
współczuciem dodaje: „Tym sposobem moskiewska stolica
spłonęła z wielkim krwi rozlaniem i nieoszacowaną
szkodą, gdyż dostatnie i bogate to miasto było i
objętość jego wielka”.
Okupujący Moskwę Polacy
nie chcieli opuścić Kremla oraz przylegających doń
dzielnic miasta. Od sierpnia nie mogli już tego uczynić;
do stolicy Rosji przybyło drugie pospolite ruszenie z
księciem Dymitrem Pożarskim na czele. Wypierając polską
załogę z kolejnych dzielnic otoczyło ją równocześnie tak
szczelnym pierścieniem, że podejmowane parokrotnie próby
dostarczania oblężonym żywności za każdym razem kończyły
się niepowodzeniem. Zaczęto od zjadania końskiej
padliny, pergaminowych ksiąg cerkiewnych, świec,
rzemieni i pasów, skończono na przypadkach kanibalizmu.
„Bo gdy już traw, korzonków, myszy, psów, kotek, ścierwa
nie stało, trupy wykopując z ziemi wyjedli, piechota się
sama między sobą wyjadła i ludzie łapając pojedli [...]
owo zgoła syn ojcu, ojciec synowi, pan sługi, sługa pana
nie był bezpieczen; kto kogo zgoła zmógł, ten tego
zjadł” – pisze Józef Budziło, naoczny świadek tych
strasznych wydarzeń.
1 listopada załoga polska,
dowodzona przez Mikołaja Strusia, podpisała kapitulację,
w której zagwarantowano jej wolny powrót do swoich.
Szóstego (według niektórych badaczy siódmego) listopada
opuściła Kreml. Wbrew zaciągniętym przez Rosjan
zobowiązaniom część Polaków (m.in. całą piechotę) od
razu wyrżnięto, pozostałych zatrzymano w
niewoli.
W pamięci potomnych
Rok 1612 na
trwałe osadził się w świadomości historycznej naszych
wschodnich sąsiadów, należy on bez wątpienia do tych
paru wydarzeń, wspominanych w niemal wszystkich zarysach
dziejów Rosji, na równi z 1812 r., rewolucją
październikową i Wielką Wojną Ojczyźnianą z lat
1941–1945.
Były zresztą krwawe rządy Polaków w
Moskwie, sprawowane w latach 1610–1612, traktowane jako
historyczne usprawiedliwienie późniejszej rzezi Pragi i
zdobycia Warszawy przez Suworowa w 1794 r. Aleksander
Puszkin określa w słynnym wierszu „Oszczercom Rosji”
(1831 r.) tę rzeź jako słuszny odwet za spalenie Moskwy.
Ponieważ poeta uznał dziejowy rachunek za wyrównany,
przeto „wspaniałomyślnie” nie domagał się już
zniszczenia Warszawy. Nieco wcześniej zaś pisał:
„Bywało, żeście świętowali sromotę Kremla, carów pęta. I
myśmy wszak niemowlęta o gruzy Pragi
rozbijali
Podobną myśl znajdujemy w
zdecydowanie antypolskim poemacie Wasyla Żukowskiego
„Sława rosyjska” (1831 r.). Również on traktuje rzeź
Pragi jako zemstę za krzywdy wyrządzone przez Polaków
Rosjanom m.in. w okresie smuty. Sławi też bohaterstwo
prostego kupca Minina i Pożarskiego, którzy z
powodzeniem stawili wówczas czoło „podstępnym, wrażym
Lachom”. Najdalej chyba poszedł Gawrił R. Dierżawin. W
swej odzie „Na zdobycie Warszawy” (1794 r.) wzywał
„wielkiego męża Pożarskiego”, by powstał z grobu oglądać
niewolę stolicy Rzeczypospolitej i tryumf Rosji nad
„niesforną Polską”.
Rzeź Pragi do dziś dnia jest
zresztą tuszowana w rosyjskich podręcznikach historii. W
jednym z ostatnich (Moskwa 2000 r., dla klasy 10, pióra
Buganowa i Zyrianowa) z wielkim zdziwieniem
przeczytałem, iż po wzięciu szturmem Pragi „humanitarny
(?) stosunek rosyjskiego generała (Suworowa) do
pokonanych” doprowadził do rychłej kapitulacji
lewobrzeżnej Warszawy. Ponieważ Suworow nie mógł się
pogodzić z polityką represji i kontrybucji stosowaną
wobec Polaków przez Katarzynę II, popadł w niełaskę i
został odwołany do Petersburga.
Wydarzeniom z
1612 r. poświęcił całą tragedię („Moskwa wyzwolona”,
1798 r.) Michał Chieraskow. Polakom, ukazanym w roli
zdecydowanie czarnych charakterów, przeciwstawia głęboko
patriotycznych, walecznych, wielkodusznych i rycerskich
Rosjan. Stanisławowi Żółkiewskiemu, poległemu dopiero w
1620 r. z rąk tureckich, każe zginąć już w 1612 r. Przed
śmiercią zaś wygłosić długi monolog, przepowiadający
upadek Rzeczypospolitej. Jan Orłowski pisze, iż myślą
przewodnią tragedii Chieraskowa jest teza, że „to nie
zaborcze dążenia Rosji”, ale narodowe wady i grzechy
samych Polaków „doprowadziły ich do zguby”. Będzie to
powtarzać cała niemal rosyjska literatura piękna,
publicystyka i historiografia.
W 1820 r. ukazało
się pierwsze wydanie powieści historycznej Michaiła
Zagostina „Jurij Miłosławskij czyli Rosjanie w 1612 r.”,
która uzyskała niebywałą popularność u kolejnych
generacji czytelników. Nie potrzeba dodawać, iż Polacy
występują w niej w roli zezwierzęconych, choć niezbyt
rozgarniętych, okrutników. Podobnie przedstawia naszych
przodków Michaił Glinka w słynnej operze „Życie za cara”
(premiera: 1836 r.), ukazującej, jak dzięki poświęceniu
prostego chłopa (Iwana Susanina) udało się uratować
założyciela dynastii Romanowów (Michaiła Fiodorowicza)
przed szablami polskich panów. Do jej libretta odwołuje
się zresztą Norman Davies w swej przedziwnej, od strony
podstawy źródłowej, historii
Polski.
Bilans dat
Wszystkie te tradycje bez większych
oporów przejęto w ZSRR już w latach trzydziestych; odtąd
opera Glinki, pod zmienionym oczywiście tytułem (na
„Iwan Susanin”), wraca co jakiś czas na rosyjskie sceny.
Ciągle wznawiana, i to w olbrzymich nakładach (ostatnie
wydanie z 1991 r. wyszło w 145 tys. egzemplarzy), jest
również powieść Zagoskina. W 1992 r. ukazało się na
emigracji kolejne wydanie tej powieści, adresowane do
młodzieży rosyjskiej. W przedmowie podkreślono, iż
książka nie straciła niczego ze swej aktualności.
Podobnie bowiem jak to miało miejsce w 1612 r., również
obecnie na Kremlu zasiadają wrogowie Cerkwi i Rosji,
postkomuniści, ukrywający się pod maską demokratów i
liberałów.
Jeszcze nie zakończył się
tak tragiczny dla Polski 1939 r., kiedy na radzieckich
półkach księgarskich pojawiło się napisane w wyraźnym
pośpiechu dziełko A.I. Kozaczenki „Rozgromienie polskiej
interwencji w początkach XVII wieku”. Czytelnik mógł się
z niego dowiedzieć, że Polacy odnosili wówczas same
tylko klęski, a do Moskwy zdołali dotrzeć jedynie dzięki
zdradzie cudzoziemskich najemników oraz części bojarów
(teza ta stała się obowiązująca w historiografii
radzieckiej). Praca Kozaczenki kończy się
entuzjastycznym opisem powrotu Zachodniej Ukrainy i
Białorusi do macierzy, co zresztą autor traktuje m.in.
jako zadośćuczynienie za krzywdy doznane przez Rosję od
Rzeczypospolitej w początkach XVII stulecia. Notabene,
polskiej okupacji Kremla nie omieszkał w grudniu 1941 r.
wytknąć Władysławowi Sikorskiemu zasiadający na tymże
samym Kremlu Stalin. Władza radziecka, tak skłonna do
burzenia zabytkowych budowli, uszanowała jednak zarówno
pomnik Minina i Pożarskiego jak i tablicę w Zagorsku,
mówiącą o walkach z polskimi interwentami.
Wynika
więc jasno, iż nacjonaliści rosyjscy mogą w całkowitej
zgodzie z komunistami świętować pamięć 1612 r. Dobrze
się stało, że przy okazji nie palą podręcznika dziejów
literatury rosyjskiej (Leningrad, 1980 r.), w którym
czytamy, iż dymitriady wzmogły mimo wszystko procesy
europeizacji kultury rosyjskiej. Wśród Polaków, którzy
pojawili się wówczas w Moskwie, byli bowiem nie tylko
awanturnicy, ale i inteligenci, posiadający w bagażach
sporo łacińskich i polskich książek. Co nie znaczy
wcale, abyśmy polską obecność w Moskwie lat 1610–1612
mieli uważać za chlubny epizod naszych
dziejów.
Jak na razie jednak z rocznicą
oswobodzenia Moskwy spod polskiego jarzma sąsiaduje u
nas Święto Wojska Polskiego, przypadające na dzień 15
sierpnia, kiedy to dowodzone przez Piłsudskiego wojska
odniosły zwycięstwo nad Rosją, cóż z tego, że czerwoną,
ale również dążącą do pozbawienia Polski niepodległości.
Jak wiadomo Michaił Tuchaczewskij chciał w 1920 r. brać
Warszawę od tej samej strony co i Paskiewicz w 1831 r.
Wydana zaś 29 kwietnia 1920 r. odezwa KC partii
bolszewickiej powoływała się m.in. na tradycje z okresu
walki z dwoma Dymitrami oraz na bohaterskie czyny Minina
i Pożarskiego. Wyrażano przekonanie, iż „szanowni
obywatele” nie pozwolą, aby „polscy panowie” narzucali
swą wolę rosyjskiemu ludowi.
W chwili obecnej
większość Rosjan uważa bilans wzajemnych krzywd
polsko-rosyjskich za niemalże całkowicie wyrównany. Dał
temu wyraz m.in. Aleksander Sołżenicyn, wpisując do ich
rejestru także i zajęcie Moskwy, kiedy to „Polacy omal
nie pozbawili nas niezależności narodowej, siła tego
niebezpieczeństwa dla nas nie była słabsza, ponieważ
Polacy zagrażali również prawosławiu”. Na zakończenie
tej wyliczanki Sołżenicyn z patosem zapytywał: „I cóż,
czy podniosła się w literaturze polskiej fala
ubolewania? Nigdy niczego takiego nie było”.
Z
tezą tą można oczywiście polemizować, podobnie jak i ze
stwierdzeniem Wacława Grubińskiego, iż daremne byłoby
szukanie „dobrego słowa o Polakach w twórczości
literackiej czołowych pisarzy rosyjskich”. Wzajemne
pretensje idą tak daleko, iż pewien historyk rosyjski
zapytał mnie niedawno, kiedy wreszcie Polska przeprosi
za okupację Kremla w początkach XVII stulecia.
Odpowiedziałem, iż poczekam na wyrażenie przez Mongołów
skruchy z powodu rzezi, jakiej dopuścili się pod
Legnicą...