powrót
artykuł z "Tygodnika Powszechnego" z 27 lutego 2006r

Azyl dla ptaków


Anna Mateja:

- Co nam bardziej zagraża: ptasia grypa czy histeria wywołana jej zagrożeniem?

Andrzej Kruszewicz:

Histeria od dawna trzyma nas za gardło...
To prawda, że wirus ptasiej grypy jest już na tyle zmutowany, że w pewnych warunkach może zagrażać ludziom - np. jeśli ktoś przez wiele godzin będzie oddychał zarażonym powietrzem, pracując w kurniku z chorymi ptakami albo utylizując padłe zwierzęta. Potrzeba jednak sporej dawki tego wirusa! W normalnych warunkach, przez kontakt z chorym łabędziem czy kaczką, człowiek się nie zarazi. Mimo to histeria jest niesamowita.
Ludzie są na takie zachowania podatni, ponieważ wszystko, co jest im nieznane albo wydaje się szalone, odbierają jako zagrożenie. Podobnie było parę lat temu z pryszczycą czy chorobą szalonych krów - za każdym razem zupełnie niepotrzebnie. W przypadku ptasiej grypy o uniknięcie histerii było jeszcze trudniej - przecież ptaki są wszędzie wokół nas. Zamieszanie potęgują media. Jeden z tabloidów zamieścił czarną stronę, na której białymi literami i ogromną czcionką napisano: "Zbliża się ptasia śmierć".
W telewizyjnych programach informacyjnych pokazuje się ptaki żywcem palone lub zakopywane, gęsi niesione za głowy, bezceremonialnie pakowane do worków wrzucanych później na ciężarówki. Epatując brutalnym traktowaniem ptaków, dajemy sygnał: zagrożenie jest tak wielkie, że "nie ma się co patyczkować". Po co pokazuje się rosyjskiego nacjonalistę Władimira Żyrinowskiego, który przekonuje, że granicę należy obstawić ludźmi z dubeltówkami, by nie przepuścić żadnego ptaka? Na efekty nie będziemy musieli długo czekać. Pod Szczecinem już znaleziono łabędzie z obciętymi głowami; opowiadano mi, że strzelano z wiatrówki do ptaków przylatujących do karmnika. Przepraszam: naród zdurniał.

- Dziennikarze mogą się bronić: "Owszem, przerysowujemy, ale zagrożenie jest poważne i lepiej dmuchać na zimne".

- Ale jakim ostrzeżeniem jest pokazanie w głównym wydaniu "Wiadomości" sceny z Rumunii, kiedy tamtejszy lekarz mówi: "Chyba będziemy mieli kolejny przypadek zachorowania, właśnie zgłosiła się pani, która źle się poczuła po zjedzeniu kurczaka"? Przecież można się zarazić tylko po spożyciu surowego mięsa! Mam wrażenie, że dezinformacja i szerzenie paniki jest dziennikarzom na rękę, bo "coś się dzieje".
Z zamieszania czerpią też korzyści producenci szczepionek. Dwa lata temu jedna z firm farmaceutycznych odesłała ponad milion szczepionek przeciw grypie z Polski do USA, w ubiegłym roku 800 tys. spaliła. Kiedy jednak zaczęto intensywnie mówić o ptasiej grypie, musiała sprowadzić dodatkowe 2 mln szczepionek, a ich cena wzrosła z 25 do 45 złotych.
Owszem: trzeba ostrzegać ludzi i dmuchać na zimne. Pamiętajmy jednak, że ptasia grypa na razie zabiła 72 osoby w ciągu sześciu lat, tymczasem w wyniku powikłań po standardowej grypie tylko w Niemczech umiera rocznie od 600 do 1000 osób (w Polsce prawdopodobnie te liczby są podobne). Dlaczego nikt nie wyskakuje z tramwaju, widząc zasmarkanego współpasażera, a zdarza się, że ludzie zatrzymują ruch na ulicy, bo gdzieś leży zdechły gołąbek?
Ptasia grypa występowała u ptaków od zawsze, np. na północy Włoch, gdzie opracowano nawet szczepionki dla kurczaków i indyków. Pamiętajmy też, że powstanie szczepu groźnego dla człowieka było możliwe tylko w tak katastrofalnie złych warunkach sanitarnych jak w Azji, gdzie ludzie mieszkają byle jak, nie zabezpieczając fekaliów ani odpadów. Kury pasą się wszędzie, a świnie (zwierzęta, w których wirus się rozwija, im samym nie zagrażając) mają dostęp do wszystkich odpadów, w tym martwych ptaków. Kaczki zaś stykają się z dzikimi ptakami.

- Tak czy inaczej czeka nas prawdopodobnie uśmiercenie setek tysięcy ptaków. Gdzie w myśleniu o własnym bezpieczeństwie jest miejsce na troskę o prawa zwierząt, choćby to było prawo do humanitarnego umierania?

- Trzeba wreszcie zacząć o tym mówić! Wiem, że niektórzy nazywają to "masowym zabójstwem", ale w sytuacji zagrożenia są pewne procedury i trzeba ich przestrzegać. Jeśli pojawiają się pierwsze pojedyncze ogniska choroby - nie ma wyjścia: trzeba zwierzęta zabić i spalić, a teren zdezynfekować. Likwidacja ogniska w zarodku jest skutecznym sposobem likwidacji choroby. Po takim zabiegu państwo traktuje się jako niestwarzające zagrożenia chorobowego; jest możliwe podróżowanie ludzi, wymiana eksportowa.
Podobnie przecież postępujemy z ludźmi - kiedy pojawi się osoba zarażona np. wirusem grypy typu SARS, jest izolowana do tego stopnia, że nie ma z nią osobistego kontaktu: przebywa w pomieszczeniu z filtrowanym powietrzem i w takich warunkach powoli umiera. Jej zwłoki nie będą wydane rodzinie, ale spalone, choć takie postępowanie wydaje się nam bez serca.
Zwierzęta można zabijać humanitarnie i fachowo, bez niepotrzebnego stresu. Sposób, w jaki traktowano chore ptaki w Azji, tak namiętnie pokazywany w telewizji, nie powinien być dla nas wzorcem.

- Można je np. zagazować? To coś przypomina...

- A wrzucanie żywcem do ognia niczego nie przypomina? Uśmiercanie ptaków w ten sposób polega na wpuszczeniu do kurnika dwutlenku węgla - po kilku minutach ptaki zasypiają. Nie ma stresu gwałtownej śmierci, łapania, pakowania w worki. To jest, po prostu, bardziej humanitarne.

- Ale było też uśmiercanie dla sprawdzenia, czy technologia działa!

- Przecież nikt tego nigdy nie robił. Nie możemy czekać, aż zagrożenie chorobą stanie się realne i trzeba będzie zlikwidować jakąś hodowlę. Nie można skuteczności takiej technologii sprawdzać na dziesiątkach tysięcy - to mogłoby się zakończyć jakimś koszmarnym, nieudanym eksperymentem. Jestem pewien, że decyzja o próbnym gazowaniu nie zapada ot tak sobie: "Zabijmy tysiąc kurczaków, zobaczymy, jak to będzie". Nikt przecież nie lubi robić takich rzeczy, tym bardziej weterynarze - ludzie po trudnych studiach, podjętych po to, by pomagać zwierzętom.

- A czy histeria pozwala nam jeszcze pamiętać o zbliżającym się okresie lęgowym ptaków albo o tym, że niektóre z gatunków są chronione?

- O ile w Niemczech, przypuszczam, postarano się o zgodę na wybijanie dzikich ptaków, np. łabędzi, które są przecież chronione, o tyle u nas nikt o prawa ptaków nie pyta. Mimo zagrożenia ptasią grypą nie zakazano przecież polowań, także w rejonie ptasich ostoi. Mamy np. kilka dużych skupisk gęsi, choćby w Słońsku, gdzie gęsi może być nawet 150 tys., tymczasem na jego granicach odbywają się polowania. Zakazu nie wprowadzono, bo widać jest lobby, dla którego byłoby to niewygodne.
Wszyscy się boją, że na plażach nie będzie ludzi, bo wystraszą się martwych czy zdychających łabędzi. Tymczasem po tak ciężkiej zimie martwe ptaki będą na pewno, tym bardziej że na przedwiośniu łabędzie są z reguły bardzo słabe. Badałem je w ostatnich tygodniach: mają mnóstwo pasożytów, przywr, tasiemców - są ciężko chore, bo nie jadły, m.in. dlatego, że ludzie ich nie dokarmiali albo robili to źle.

- Chodzi o dokarmianie na początku jesieni?

- Właśnie. Ludzie wynoszą im wówczas jedzenie, więc łabędzie zamiast odlecieć na głębsze wody - zostają. Jest ich tak dużo, że znalezienie odpowiedniej ilości pokarmu w zimie jest prawie niemożliwe. Żyją na ściekach, jedzą byle co, detergenty rozimpregnowują im upierzenie, narażając na zamarznięcie. Tak słabe ptaki są oczywiście podatne na wszystkie choroby, w tym i wirusa ptasiej grypy, który gdzieś tam snuje się po wybrzeżu przy skupiskach dzikich ptaków.
Nie wiemy na pewno, czy ta choroba zagrozi człowiekowi. Już teraz jednak jest groźna dla Europy pod względem ekonomicznym - w efekcie działań prewencyjnych, medycznych i wręcz politycznych będą likwidowane kurze fermy. Według przepisów unijnych, jeśli gdzieś zostanie znaleziony zarażony ptak, należy zabić wszystkie ptaki w promieniu trzech kilometrów. To może zakończyć się upadkiem drobiarstwa, ale też produkcji pasz i przetwórstwa. Nie będziemy mogli eksportować, tymczasem większość zysków w tej branży wypracowuje eksport na Ukrainę i do Rosji. W Polsce ludzie już teraz nie jedzą kurczaków (w grudniu spożycie spadło o jedną trzecią), nie kupują jaj, spadają ceny tych produktów. Tego samego boją się nasi zachodni sąsiedzi, dlatego tak alergiczne reagują na najmniejszy przejaw obecności wirusa - chcą wybić, spalić, zniszczyć do żywego.

- A co nas czeka w sezonie przelotu dzikich ptaków?

- Może ludzie będą przeganiać bociany? One, teoretycznie, mogą być zagrożeniem, ponieważ mają gniazda przy gospodarstwach ludzkich, gdzie biegają kury, kaczki, gęsi; jeśli pojawiłby się wirus, łatwo byłoby o jego transmisję. Albo, wystraszeni, będziemy latać z każdym zdechłym ptakiem do weterynarza czy na policję? Tego nie powstrzymamy. Tak jak nie ograniczymy ptasich wędrówek. Lada dzień przylecą skowronki i czajki. Z dotychczasowych obserwacji wynika jednak, że na wirusa ptasiej grypy najbardziej podatne są ptaki blaszkodziobe, np. kaczki, gęsi, łabędzie.
Całą tę "epidemię" powstrzymają dopiero wyższe majowe temperatury i zakończenie wędrówek ptaków. Wtedy być może osłabnie też ludzka histeria. Przypuszczam jednak, że ludzie zaczną przytomnieć wcześniej. To było widać już jesienią: po trzech-czterech tygodniach napięcie osłabło, a i dziennikarze stracili impet, by "podkręcać" temat.

- Boi się Pan ptasiego azylu czy też boi się o azyl?

- O azyl. Mamy mnóstwo ptaków i nikt z nas nie boi się choroby. Wystarczy jednak, że ktoś przyniesie zarażonego ptasią grypą ptaka, a życie ponad tysiąca innych - w tym przedstawicieli gatunków ginących - w azylu i w zoo stanie pod znakiem zapytania.
Ornitolodzy nie popadają jednak w histerię: nadal będziemy robili swoje. Podobnie będą postępowali drobiarze; do nowoczesnego kurnika z dobrą izolacją nie ma prawa przecisnąć się żaden wirus ani bakteria. W przygnębiającym bilansie grypowego zamieszania pojawiło się też coś bardzo cennego: zaczęto mówić o tym, że niezależnie od okoliczności ptaki mają prawo do spokojnego życia i spokojnej śmierci. Tak jak my.



Dr ANDRZEJ G. KRUSZEWICZ (ur. 1959) jest podróżnikiem, ornitologiem, szefem azylu dla ptaków przy warszawskim ogrodzie zoologicznym (rocznie przyjmuje ok. 2 tys. ptaków). Ostatnio wydał książki: "Ptaki Polski" (tom pierwszy) i "Pomagamy ptakom".